Letni update
I znów długo zeszło.
Praca mnie naprawdę wykańczała. Ale kiedy kontrakt się skończył zrobiło się jeszcze gorzej.
Tak naprawdę to pracowałam tylko 5 miesięcy. Zrobiłam wszystko wcześniej i za szósty miesiąc zgarnęłam jeszcze tylko kasę. Teoretycznie ekstra, bo skończyły się koszmarne dojazdy, ale w praktyce nie było tak różowo. Znów wróciła depresja.
Ale po kolei.
Zaczęło się na nowo szukanie pracy. Pogodziłam się z faktem, ze na uczelniach nie mam czego szukać. Na stanowisko profesorskie nie mam szans. Przechorowałam zdecydowanie za długo. Na to czas, kiedy nie miałam pracy, a inni pracowali. Rozwijali swoje projekty, zdobywali granty, publikowali. W tym świecie nie ma miejsca dla przegranych. Publikuj, albo giń. Ostatecznie się poddałam. To się nie uda, ten pociąg odjechał. Nie ma sensu gonić go na piechotę. Po pracy w Trince pojawił się jeszcze jeden argument. Zupełnie przeszła mi ochota na powrót na uczelnię, w ten młyn, to parcie na wyniki, w 14 - godzinny dzień pracy. Zrozumiałam, że życie może wyglądać inaczej. I że ta praca po kilkanaście godzin na dobę może być dla mnie po prostu zbyt obciążająca i wpływać na moje zdrowie.
Od kiedy zaczęłam postdoca w USA, nie miałam NIC poza pracą. Na nic nie było czasu. I kiedy zostałam bez pracy, moje życie się rozpadło. Po prostu straciłam wszystko. To tak, jakby mieć wszystkie oszczędności w jednym banku, który właśnie upadł.
Zamknęłam ten rozdział, nawet już nie patrzę na oferty pracy na uczelniach.
Zatem: firma biotechnologiczna/farmaceutyczna. W firmach stanowisk jest multum. ALE...
W badaniach - jak przedtem (bo już próbowałam złapać pracę w firmach) chcą doświadczenia:
- w biologii molekularnej - gdzie jestem zaledwie początkująca,
- w Western Blotach - które zrobić umiem, ale nie mam tyle wprawy, by zinterpretować źródło problemów, kiedy się pojawi,
- w cytometrii przepływowej - którą doskonale rozumiem i generalnie znam, ale nigdy nie projektowałam paneli "multicolor" i nie jestem biegła w immunologii, a to zwykle się łączy,
- doświadczenia w projektowaniu szczepionek - ziemia dla mnie nieznana,
- sekwencjonowania - o którym mam pojęcie jedynie teoretyczne.
Samo projektowanie immunoassays, w którym jestem świetna, to za mało. A mikroskopia w ogóle nie jest potrzebna. No, może high content imaging, a to znów nie jest nawet "prawdziwa": mikroskopia i nie moja działka.
Drugim problemem jest to, że te wszystkie stanowiska są dla licencjatów i magistrów. Jestem przedukowana i znów nikt mnie nie zatrudni. No nie. Jako researcher nie dam rady. Z resztą po pracy w Trince zrozumiałam, że na dłuższą metę praca na takim stanowisku, gdzie zatrudnia się licencjatów i magistrów, ew. na chwilę postdoców po prostu nie jest już dla mnie. Mam za dużo wiedzy i doświadczenia. I mogłabym to robić! Tak naprawdę, to powinnam kierować projektem, albo conajmniej grupą badaczy. Ale tu również pojawia się haczyk.
- nie mam doświadczenia... w przemyśle! Tak! Na takie stanowiska wymagane jest doświadczenie w firmie, w specyficznych realiach pracy, ze specyficznym podejściem, którego liznęłam w Trince. Doświadczenie, którego nie mam, bo pracowałam na uczelniach i którego nie mam jak zdobyć, bo poniżej kwalifikacji mnie nie zatrudnią.
Sytuacja beznadziejna. Co zatem? Co jeszcze umiem? W czym jeszcze jestem dobra? - W pisaniu, w dydaktyce.
Napisałam 7 tekstów popularnonaukowych, brałam udział w ponad setce konferencji, przeprowadziłam pewnie ze 200 wykładów i wszystkie te rzeczy zbierały bardzo dobre oceny. Dostałam do prowadzenia dwa kursy jeszcze jako doktorantka, kiedy nawet Mirek, dwa lata po obronie wciąż nie miał zgody szefa na prowadzenie wykładów. No i przede wszystkim: lubię to. Tak wykładać, jak pisać.
Problemy są następujące:
- Mój niderlandzki nie jest jeszcze biegły, a w Belgii nie ma na uczelniach stanowisk dla wykładowców. Wykłady - tak jak w Polsce - prowadzą profesorowie prowadzący również badania. Zatem dydaktyka solo odpada.
- Na stanowiska "scientific writer" w firmach zazwyczaj (niespodzianka) wymagają doświadczenia na takich stanowiskach, a że większość związana jest z rejestracją leków, to i znajomości regulacji prawnych i tak dalej. No nie, nawet jak nakłamię w CV, to nie utrzymam się w takiej pracy. Ktoś musiałby mi pokazać co i jak.
- Na stanowiska medical liaison, gdzie byłoby nawet ciekawiej, wymagany jest biegły niderlandzki (a najlepiej jeszcze francuski)
Co jeszcze mogę robić?
Tak naprawdę najszybszą opcją pracy jest apteka. Potrzebuję jeszcze dwa poziomy niderlandzkiego (czyli w praktyce 2 m-ce nauki na intensywnych kursach w Leuven). Nienawidzę pracy w aptece. Nudnej i powtarzalnej pracy sprzedawcy, w której nie mogę wykorzystać naprawdę ogromnej wiedzy, którą mam, bo "to nie moje kompetencje". Ale kij, ważniejsze, żeby mieć pracę, dochód, a wciąż można szukać czegoś lepszego.
Problem jest taki, że naukę niderlandzkiego mogę zacząć dopiero w sierpniu, a później jest miesiąc przerwy, bo ILT ma wakacje. Zatem przed październikiem nici z tego. Później jeszcze musze zalegalizować papiery w tutejszej "izbie aptekarskiej", znaleźć pracę i może w grudniu zacznę pracować. O ile 12 lat przerwy w tym zawodzie nie utrudni sprawy. Ale na razie zakładam, że będzie OK i na to się nastawiam, zbieram potrzebne dokumenty i działam.
W ogóle, to rozszerzyłam zakres poszukiwań. Skoro mam już belgijskie obywatelstwo, nic mnie w Belgii nie trzyma. Zawsze będę mogła tu wrócić i pracować w EU bez wizy nawet jeśli Polska opuści wspólnotę. Mało tego, w końcu papiery o obywatelstwo złożył i Joshua. To jest coś, bo do tej pory blokował go język ale kiedy zapadła decyzja o podniesieniu opłaty za przyznanie obywatelstwa ze 150 do 1000€, zmotywował się, nauczył koniecznego minimum i złożył papiery.
Ponieważ nigdy nie przestałam marzyć o północy, szukam pracy w Finlandii i Szwecji. Norwegia jest zbyt ksenofobiczna i nie lubią Polaków więc niech się w tyłek ugryzą. Do tego Polska. Z doświadczeniem zza granicy moje szanse są ciut większe. Gdyby trafiła się dobra oferta, z opcją zdobycia doświadczenia, którego mi brakuje, mogłabym przyjechać na jakieś pół roku. Jakby się urządzić gdzieś na północy/północnym zachodzie, może nie byłoby tak źle.
A wracając do niesiedzenia bezczynie: Szukam i innych opcji. Zdarzają się ogłoszenia firm, które organizują szkolenia dla lekarzy (to byłoby ekstra!) i farmaceutów (To trochę nudniejsze, bo jest tu mniej prawdziwej nauki a więcej "jak rozmawiać z pacjentem"). Robota z grubsza polega na tym, ze szuka się nowych informacji, zbiera rzeczy z publikacji i kompiluje z nowymi wytycznymi, przekładając na język zrozumiały dla lekarzy. Bo naprawdę, w publikacje naukowe i dane to oni nie są dobrzy. I to jest coś, co tygryski lubią najbardziej. Taka robota byłaby dla mnie bardzo fajna. Może takie oferty w Belgii niesą jeszcze na teraz, ale ponieważ ma to potencjał, zaczęłam rozglądać się za pracą tego typu w Polsce. - Żeby zdobyć doświadczenie. Tak, na razie wysłałam kilka zapytań i chciałabym działać online. Dostałam jakieś informacje zwrotne, pytania o więcej szczegółów. Zobaczymy. Może cos z tego wyniknie? Nie ukrywam, wynagrodzenie będzie pewnie kieszonkowym w porównaniu z płacami belgijskimi, ale doświadczenie może być cenniejsze. Na razie zmontowałam portfolio z tego co mam i próbuję. Bo nie mam innego wyjścia.
https://www.evabiela.info/portfolio
Żeby nie było tak różowo, znów kopnęła mnie depresja. Wiem, że z tego co napisałam powyżej tego nie widać, ale to cała ja: zęby w ścianę i do przodu. Zawsze tak było. Nawet na początku, za pierwszym razem, który był najgorszy, bo spadł na mnie z zaskoczenia i nie wiedziałam, co się dzieje i jak będzie, nie umiałam po prostu się poddać i chorować. Tylko chorować. Chodziłam na zajęcia (ile dałam radę) i robiłam wszystko, by skończyć studia, mimo, że powinnam być w szpitalu.
A tym razem jest inaczej, niż zawsze do tej pory. Leki, które cały czas biorę trzymają mój mózg w formie: Działa pamięć, działa koncentracja. To ogromna różnica, która pozwala naprawdę coś w działaniu osiągnąć. To, co się wysypało, to chęć do działania i nastrój. Takich objawów nie miałam od pierwszego epizodu: Śpię do południa. Nawet, jeśli się obudzę wcześniej, to i tak nie wstanę. Czuję, że nie ma po co, że życie jest beznadziejne. Po prostu lepiej mi, kiedy śpię i nie myślę. Ranki w depresji są zawsze najgorsze. (Tak podręcznikowo, nie tylko u mnie.) Później, częściowo z poczuciem winy, że zmarnowałam tyle czasu, częściowo czując się odrobinę mniej źle, wstaję i do wieczora udaje mi się jakoś rozruszać. Ale czuję się... nie, to nie jest nawet zmęczenie. Nie coś, z czego można odpocząć i zregenerować siły. To jest tak jak gdybym wszystko, co robię robiła w grawitacji 3x większej. Każdy ruch, każde działanie wymaga tak strasznie dużo wysiłku, tak trudno go zrobić. Najchętniej siedziałabym bez ruchu i użalała się nad sobą.
Najbardziej boli to, że nie jestem nikomu do niczego potrzebna. Że nie umiem nic, co ma jakąś wartość, że jestem bezużyteczna. Siedzę w domu, wydaję kupę kasy na leki, których mogłabym nie brać, bo czy je biorę, czy nie, sytuacja wygląda tak samo. - Siedzę w domu i nic do życia nie wnoszę. Tylko łykam tabletki za grubą kasę.
Swoją drogą, to jest strasznie nie fair: ludzie, na których działają klasyczne antydepresanty, dostają receptę, wykupują jeden lek za kilka euro. A ja, nie dość, że tak trudno mi wrócić do formy, muszę łykać więcej leków, to jeszcze muszę bulić za nie pełne opłaty:
"Podstawowy" antydepresant jest nierefundowany, bo to lek nowy i stosunkowo rzadko przepisywany (bo po co, skoro na większość ludzi działają te bardziej klasyczne i tańsze). No trudno, czasem jakiś pacjent zapłaci te czterdzieścikilka euro... Ale ja dziennie biorę dawkę maksymalną - dwie tabletki i ciach robi się 86€ na miesiąc.
Stabilizator nastroju - niby stary lek, ale refundowany tylko, gdy sprzedawany na jego podstawowe zastosowanie - na padaczkę - 40€.
Lek na ADHD, lisdexamfetamina, jest jak wszystkie leki na ADHD nierefundowana. Tyle, że w moim miksie leków ona też działa na depresję. (Odstawiliśmy jeden z antydepresantów i działający na ADHD medikinet, a włączyliśmy właśnie ten lek, bo ma korzystniejszy dla mnie profil działania a pokrywa działanie i jednego i drugiego.) - 96€.
Lek, który działa ogólnie mówiąc uspokajająco, znoszący nadmierne napięcie nerwowe, a jednocześnie nie osłabia działania mojej lisdexamfetaminy to w ogóle wyższa jazda, bo w Belgii jest niedostępny i rodzice przysyłają mi go z Polski. W Polsce refundacja... mi nie przysługuje. Na szczęście jest stosunkowo tani, dawka na miesiąc poniżej 20€.
Ale teraz, przy tym pogorszeniu dostałam jeszcze jeden lek. Zgodnie z zaleceniem stosuje się go w chorobie Parkinsona i wtedy ma refundację. W depresji jest of-label. Ma mi dodać energii, "zmniejszyć tę ogromną grawitację w której funkcjonuję" i odblokować zdolność do odczuwania radości. Znów nierefundowany znów cztery dychy.
Ostatniego leku, który ma poprawić ukrwienie mózgu i metabolizm neuronów, co z kolei ma trochę poprawić "myślenie" już nie kupuję. Nie robi cudów, a - oczywiście - też był nierefundowany.
Jedyny lek refundowany kosztuje 1,96€. Niezła różnica, prawda? Gdyby działały na mnie standardowe terapie wyrobiłabym się w około 10€.
A ja nawet zasiłku dla bezrobotnych jeszcze wciąż nie mam. Najpierw Trince długo nie przysyłało papierów, później byliśmy w Polsce, później umówiłam się na spotkanie online w HVW, ale nikt się na nim nie pojawił. Kolejne trzy tygodnie czekam na spotkanie na żywo w Leuwen. Oczywiście w środę, kiedy mam spotkanie ma byc 37C. Nie wiem jak dam radę przejść przez miasto w tej temperaturze. Zawsze bardzo źle znosiłam upały i słońce, a teraz, w tym odczuwalnym 3g to może być ponad moje siły.
Tyle dobrze, że udało mi się przełożyć wizytę u tutejszego psychiatry. Nie potrzebuję leków, nie znajdę lekarza lepszego niż Adrian (obecny psychiatra, który nie tylko ma już habilitację z medycyny, ale i magisterkę i doktorat z neurobiologii. Gość naprawdę jest genialny). Liczę na to, że może będzie w stanie dać mi jakieś papiery dla ubezpieczyciela, żeby załatwić indywidualną refundację na choć niektóre leki. Druga rzecz, to w obecnym stanie naprawdę nie da rady chodzić do pracy. Licze na to, że mi się poprawi, ale w obecnej sytuacji powinnam być na zasiłku chorobowym, a nie dla bezrobotnych. Może przy okazji będzie wyższy, bo ten dla bezrobotnych obniża się co 3 miesiące i sięgnął u mnie naprawdę niskiego poziomu. Idealnie wyszło to, że lekarza mam rano, przed spotkaniem w HVW (o zasiłek) i będę wiedziała wszystko co i jak.
Ponieważ kurs niderlandzkiego zaczyna się dopiero za miesiąc, postanowiłam, że spróbuję jeden poziom ogarnąć sama. Nawet nieidealnie, tak byle zdać egzamin i wskoczyć na poziom 4. Gdybym i ten egzamin zdała, zaraz we wrześniu mogłabym uderzać na izbę aptekarską i może choć na asystentkę do apteki. Jedynym problemem jest wspomniany nastrój i brak wiary w sukces. To znaczy: gdzieś na racjonalnym poziomie jak wiem, że to jest w moim zasięgu intelektualnym. Ale Suka - depresja odbiera motywację i wiarę w powodzenie.
Wiecie, że przed czasami postdoca i pracą na uczelni na 120% swojego czasu, kiedy robiłam doktorat i pracowałam w labie Dobruckiego (na 1/4 etatu) miałam czas pomagać bezdomnym psiakom? Robiłam za behawiorystkę - amatorkę w fundacji i psim hotelu w Kazimierzy Wielkiej. Szukałam domów dla psów, pomagałam ze zbiórkami kasy. Mieliśmy nawet w domu dwie tymczasowiczki: Riinę - Terrorystkę, szczeniora Mili, której wyciągnięcie z umieralni w Okluszu zorganizowałam w ostatniej chwili zanim się oszczeniła i Nelę - psiego anioła z hotelu gdzieś na północy Polski, która przyjechała do nas na miesiąc, by dojść do siebie, zanim poleci do nowej pani do USA.
Miałam życie.
Teraz mam nowego terapeutę i pracujemy nad moją depresją w innym nurcie. Za namową terapeuty próbuję COŚ dla siebie znaleźć. Coś poza pracą. Coś, co dawałoby mi radość i było dla mnie w jakiś sposób ważne. Tknięta jakimś dziwnym impulsem znalazłam Rock School, w której jest chór. Trochę słabe jest to, że trzeba się zapisać na semestr i zapłacić, ale jestem z siebie piekielnie dumna, bo poszłam na jedną próbę i... I to chyba jest to. Przynajmniej repertuar jest lepszy, niż w chórach kościelnych. Drugą wadą jest konieczność dojazdu do Leuven, ale poważnie rozważam zapisanie się.
W sumie, to odnośnie Rock School wzięłam też jedną - pierwszą w życiu - lekcję śpiewu. Chciałam sprawdzić, czy będę w stanie się przełamać i zaśpiewać solo przy obcej osobie, czy jak niejednokrotnie wcześniej ściśnie mi się gardło i nie wydam z siebie dźwięku. Chciałam, żeby usłyszała mnie profesjonalistka i powiedziała mi, że dobrze śpiewam. Niby mój głos wzbudził zachwyt w nauczycielce muzyki w podstawówce i rodzina twierdziła, że śpiewam dobrze, niby śpiewałam wcześniej w chórze (i przeszłam przesłuchanie zanim dołączyłam), ale potrzebowałam potwierdzenia i rady, czego mi brakuje. Dałam radę. Zaśpiewałam całą piosenkę, nauczycielka dała mi jedną wskazówkę. Może nauczę się dobrze śpiewać, albo grać na jakimś instrumencie? Wciąż nie czuję, żeby to było TO, ale wyszłam z domu, poszłam do ludzi i wróciłam po więcej. Jak na moją obecną formę to jest naprawdę duży sukces.
Napisałam do "Demagoga", że chętnie podejmę z nimi współpracę, niestety "na chwilę obecną" nie mogą mi zaproponować pracy, ale ponieważ wyraziłam gotowość działania na zasadach wolontariatu, może coś z tego wyjdzie. Jeśli moja praca nie będzie polegała na pisaniu, mogłabym zrobić z tego ważne "hobby", część mojego życia. Zwalczanie pseudonauki w mediach społecznościowych to jednak nie do końca to o co mi chodzi.
Wróciłam do pisania tekstów popularnonaukowych. Na razie napisałam dwa, ale nie są jeszcze opublikowane. Natomiast pisanie o farmakologii podsunęło mi pewien pomysł i napisałam dwa rozdziały do książki o roboczym tytule "Farmakologia dla zabieganych". Jak znam siebie, nic z tego nie będzie, ale bardzo staram się jakkolwiek działać i nie poddać beznadziejnemu nastrojowi. Zobaczymy co z tego chwyci na dłużej. A może przyjdzie mi do głowy coś jeszcze innego?
Komentarze
Prześlij komentarz