Z pamiętnika bezrobotnej.

 Jakiś czas temu Pieter kazał mi przyjechać do Vilvoorde podpisać papiery kierujące mnie na kurs niderlandzkiego. 

We wszystkich rządowych jednostkach, w tym w szpitalach rejestracja odbywa się na podstawie elektronicznego ID, czyli karty z chipem. 


Kurs zaczął się w sierpniu. Próbowałam swoich sił - wszak dogaduję się coraz lepiej - by dostać się na wyższy poziom ale mi się nie udało. Trochę lipa, bo zawaliłam test, robiąc go na czas. Ot, wciąż mając w głowie wzorce egzaminowania na studiach farmaceutycznych patrzyłam na pasek czasu odliczający do 80, który przesuwał mi się szybciej, niż liczba zrobionych zadań i założyłam, że musze się spieszyć. 

Tak czy inaczej chodzę grzecznie na kurs, który daje mi nieprawdopodobnie w kość i to mimo, że prawie nie musze się uczyć! Prawie, bo jednak zawsze znajdzie się coś nowego no i są zadania domowe. 

Wstaję 6:10 więc jak dla mnie to w środku nocy i chyba to jest najbardziej wykańczające. Zabieram Moyrę na spacer, żeby Josh nie musiał zasuwać z całą trójką, zwłaszcza, ze on nie lubi brać dwóch psów na raz. o 7:40 muszę wyjść, żeby zdążyć na pociąg 7:55, o 8:18 jestem w Leuven, jeszcze spacer na miejsce i 20 minut czekania na zajęcia. Zajęcia trwają 8 h. W drodze powrotnej nie jest wiele lepiej, bo mam prawie 30 minut czekania na pociąg na dworcu. Efekt jest taki, że do domu docieram wykończona i ledwo mam siłę zrobić zadanie domowe. 

Na szczęście piątki są wolne i mamy tylko zadania do domu. 


Czasem mamy też jakieś dodatkowe aktywności: piknik, warsztaty, grill (na ten ostatni nie poszłam, bo bym się przecież udusiła). 

Z kursową kumpelą - Gabrielą


Kurs się w sumie kończy. Jeszcze w poniedziałek mamy ostatnie zajęcia, a później, od wtorku egzaminy. Będą nas dwa dni trzepać. 

Jak na osobę z ADHD przystało, do tej pory w ogóle nie byłam w stanie się zmusić do nauki, całe weekendy nic. Dziś od południa się uczę. Motywacja skoczyła, idzie mi bardzo szybko. No tak przecież nie mogę zdać powyżej 98%. 


Motto kursu "Nederlands is simpel" to totalna kpina z kursantów. Biorąc pod uwagę, że aby poprawnie sklecić trzy zdania trzeba się dwie minuty zastanawiać czy to słówko "het" czy "de", gdzie i które słówko przeczące wstawić, czy w drugiej osobie l.p. dodawać "t" do "je", czy jednak nie, czy dać e na końcu przymiotnika czy nie, gdzie wstawić kiedy jaki wyraz, w jakiej kolejności opisać czas a w jakiej miejsce (rok, miesiąc, dzień, godzina czy może na odwrót?) i tak dalej, to nazwałabym ten język popier*onym, a nie prostym. No ale jak mam wybierać miedzy tym a francuskim, to biorę to. 

Przy okazji kursu pozwiedzałam trochę Leuven, trafiłam w miejsca, gdzie inaczej bym na pewno nie trafiła. Książki, które mamy są pierońsko ciężkie, więc zamówiłam sobie plecak na Vinted. Oczywiście dostawa się spóźniła. Dotarł dziś... Akurat będzie na ostatnie zajęcia. 

Do tego mama przysłała mi kolejne dwie torby -plecaki. Te doszły wczoraj. Tak na poważnie, to wszystkie się przydadzą, bo chciałabym jak najszybciej zacząć kolejny poziom, a wszystko jest w tych samej książce i ćwiczeniach.










Wczoraj pojechaliśmy w ramach kursu, zwiedzać Brukselę. 















Co ciekawe wszyscy podchodzą do sprawy poważnie i staraliśmy się rozmawiać między sobą po niderlandzku. Niestety zasób słów mamy wciąż mały.


Tydzień temu byłam na wizycie kontrolnej u przesympatycznego lekarza, który mnie operował. Był pod wrażeniem, że wepchnęłam rurkę, która wysunęłą się trochę w czasie naszego pobytu w Polsce na miejsce. Powiedział, że wszystko jest dobrze, kanalik super drożny. (Sama to wiedziałam, bo kiedy dmuchnę nosem, wieje mi po oku. 😂)

Pod wieczór (zgodnie z zalecieniami) przepłukałam nos wodą morską i... znów rurka dała czadu. Tym razem wyszła w nosie. Zadzwoniłam do lekarza, powiedział, żeby ją uciąć. Ale mnie coś nie grało. Miałam wrażenie, że wyjechała za daleko i może być problem z drugiej strony. Lekarz kazał mi wrócić do szpitala. Siedział jeszcze, już po godzinach, czekając, kiedy skończą się korki na autostradzie, żeby spokojnie dojechać do domu. Bez problemu przyszedł po mnie pod stanowisko rejestracji i zaprowadził do gabinetu. Trochę mnie wymęczył wyciągając rurkę z jednego ujścia kanalika i wpychając ją w drugie. Pośmialiśmy się przy tym co nie miara. Ale udało się. Powiedział, że gdyby "wąż" dalej miał tendencje ucieczkowe, to mam się nie cyrtolić, tylko wyjąć. 

Póki co siedzi. 


Jeszcze przed wyjazdem do Polski byliśmy na imprezie organizowanej przez ambasadę Barbadosu. Na plaży nad Morzem Północnym powiewały Barbadoskie flagi, turyści byli częstowani rybnymi, dyniowymi i jakimiś jeszcze ciasteczkami. Można było popróbować różnych rodzajów rumu 

Dla Josha impreza była jakby obowiązkowa, (niby w dzień wolny, ale wypadało być), dla mnie stała się pretekstem, żeby kupić sobie nową sukienkę. 









Klimat imprezy był fajny i przez chwilę naprawdę poczułam się jak na wyspie. (Zwłaszcza, kiedy wyszłam na moment z cienia 😆).


A teraz, napisawszy post, wracam do niderlandzkiego. 




Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Modowe zawirowania i impreza u pani ambasadorki.

Post zbiorczy na różne tematy

Dzień z psem w biurze, Zawirowania zdrowotne smoków, Nagły atak zimy sparaliżował Belgię: Spadło 12 cm śniegu