Trince

 Już dwa tygodnie pracuję. 

Tak po prawdzie, to się uczę, ale mi za to płacą. :) 

Na razie ćwiczę transfekcję z nanocząstkami złota, żeby dojść do wprawy, poznać dokładnie protokoły i uzyskać precyzję dającą odpowiednią powtarzalność, zanim zacznę testować coś zupełnie, zupełnie nowego, czego jeszcze nikt nie próbował. Po prostu wyniki musza być tak wiarygodne, jak to możliwe. 



Oprócz sensownej pensji dostaję jeszcze bony żywnościowe, o wartości cos około 7€, czyli mniej-więcej równowartość lunchu dziennie na specjalną kartę, eco checki, czyli na podobną kartę kasę do wykorzystania na zakupy w sklepach ogrodniczych. (250 € z eco checków z VUB szybko znalazło u nas zastosowanie) i mam opłacone przejazdy na trasie praca - dom, a to pewnie co najmniej 300€ miesięcznie. 

Atmosfera w pracy jest taka, jakiej nigdzie i nigdy nie było. Powoli, spokojnie, bez pośpiechu i nacisku. Bez zostawania po godzinach (a raczej z tendencjami do wykopania mnie wcześniej "bo na noc nie zajedziesz". Sam Kevin (szef) pierwszego dnia powiedział, ze jak będę miała dane do analizy na koniec dnia, to żebym zabrała laptopa i zrobiła to w pociągu, bo przecież nie muszę siedzieć w biurze, kiedy nad tym pracuję. Nie spodziewałam się czegoś takiego. Nie zawsze, ale czasem z tego korzystam. Najchętniej w piątki, kiedy jestem już bardzo zmęczona.

Wszyscy są cierpliwi i przyjaźni. Jak raz transfekcja nie wyszła, to przemyśleliśmy co mogło być zrobione źle, ale bez obwiniania, tylko raczej po to, żeby wykluczyć błąd w przyszłości.

Jedyne zastrzeżenie jakie miał Aranit - mój szef - było takie, że wszystko musze rozumieć, a czasem trzeba po prostu zrobić tak, jak mi pokazali a pytać później. 

Również "powierzchownie" jest inaczej, niż zawsze. Wszystko jest nowe, ładne i czyste. Laby mają przeszklone ściany, pozostałe ściany są białe, meble wpasowane estetycznie i wszystko naprawdę dobrej jakości. I jest porządek. Nie ma totalnego chaosu, jaki był na Purdue czy - jeszcze gorzej - w Namur.

Pipety są regularnie kalibrowane i najlepszych firm, laminary nowe i z wieloma funkcjami. 

Zanim przyszłam do pracy mogłam sobie wybrać jakiego chcę laptopa. Chciałam maca, dostałam maca. Jedyne, co było kompromisem, to klawiatura AZERTY, ale jestem przyswyczajona do swojej, dzięki czemu piszę bez patrzenia i nie stanowi to dużego problemu. 

Lab, w którym pracuję




Lab chemiczny


Gorzej jest z dojazdami. Pierwszy tydzień był okropny. Przestawiwszy się ze wstawaniem z 10 na 6:30, czułam się jakbym miała jetlag. Byłam totalnie rozbita, myślenie szło z trudem, nie nadążałam. Koło czwartku zrobiło się lepiej, ale ponieważ w sobotę miałam mieć wykład do którego nie całkiem miałam się kiedy przygotować, bo najpierw uczyłam się do egzaminów z niderlandzkiego (zdałam i to całkie dobrze), później zaczęłam pracę, to byłam dość zestresowana i we środę przyplątała mi się migrena. Na szczęście w sobotę już odpuściła, ale koniec tygodnia w pracy tez był ciężki. 

A później zrobiłam błąd i w niedzielę spałam normalnie i od poniedziałku znów miałam jetlag. Mojemu organizmowi wystarczy jedno dłuższe spanie w tygodniu i od razu wskakuje w swój rytm biologiczy. I kiedy przyjdzie się znów przestawić, robi sie problem. 

W ten weekend pilnowałam się bardziej i nie spałam dłużej niż do ósmej. Zobaczymy czy to wystarczy i jak będzie jutro. 

Openbarvervoer, czyli belgijska komunikacja publiczna to porażka. W drodze spędzam około 2 h. Od 1h50 (chyba raz się udało) do 2h20, przy czym w stanie "klęski żywiołowej" czyli po opadzie 3 cm śniegu - 3,5h. Ale pociągi są pospóźniane regularnie. A jak nawet pojadą punktualnie, to z kursu wypada autobus.  Generalnie jest tak, że planowo dojeżdżam na Brussel Noord i mam 6 min, do pociągu do Gent. A ten przyjeżdża dokładnie w momencie kiedy mój autobus odjeżdża z przystanku i mam 20 min. czekania. Ale to najkorzystniejsze możliwe połączenie. Przeważnie jednak coś pójdzie nie tak i zamiast o 9 jestem w pracy 20 min. później. 

Takie opóźnienia to standard: 


Mój pociąg to ten 7:35. Stację początkową ma w Leuven, to jakieś 20 minut jazdy. JAK on w tym czasie zrobił 14 min. opóźnienia, to ja naprawdę nie wiem. 


Ale czasem bywa i tak: 



Akurat wyszłam godzinę wcześniej, żeby być wcześniej w domu... 
Nie było tak źle, bo załapałam się na opóźniony o 36 minut pośpieszny na lotnisko, który zatrzymuje się w Zaventem😀



Ale zdarzyło mi się w Brukseli, że na jeden pociąg nie zdążyłam, bo ten z Gent miał spóźnienie, kolejny odwołali i stałam na przystanku 40 min. 

Dworzec w Gent jest w remoncie. Tak samo wyglądał 5,5 roku temu, kiedy przyjechałam na egzamin na FELASĘ. 




Ja naprawdę nie wiem jak oni to robią. 


Ale wracając do podróży i planu dnia: z dworca w Zaventem odbiera mnie Joshua, w domu jesteśmy około 20. Jest czas, zeby coś zjeść, wyspacerować psy - bo po całym dniu siedzenia muszę się poruszać, a Josh po 6 spacerach rano i po południu zasługuje na odpoczynek. Później mam 20 - 30 min, żeby posiedzieć i ponicnierobić... I trzeba iść spać. 
Nie powiem, wolałabym, żeby ta praca była w Leuven. 



Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Dzień z psem w biurze, Zawirowania zdrowotne smoków, Nagły atak zimy sparaliżował Belgię: Spadło 12 cm śniegu

Najwyższy czas coś napisać

I po kursie...