W końcu gdzieś się ruszyliśmy

Ostatnio mocno zasiedzieliśmy się w domu. Faktem jest, że żadnego z nas nie ciągnie zbytnio do ludzi.  Jakoś nie odczuwamy potrzeby przebywania w tłumie. 


Nie pamiętam kiedy ostatnio byliśmy w jakiejś knajpie, czy restauracji. No dobra, to było tylko takie wyrażenie. Oczywiście, że pamiętam. Na piwo i frytki poszliśmy ze dwa razy jeszcze w Namur, w sierpniu 2018 roku, a podczas zeszłorocznej wizyty w Leuven we wrześniu zjedliśmy sushi w restauracyjnym ogródku. 

Jakieś dwa tygodnie temu Joshua trafił na informację, że w Luik jest wystawa na temat prac Da Vinciego i postanowiliśmy się na nią wybrać. 

Trochę nie tego się spodziewaliśmy, ale i tak było ok. 




O ile techniczne możliwości prezentowania eksponatów są obecnie fantastyczne, to co do ich wykorzystania mam pewne uwagi. 
Jak dla mnie było zdecydowanie zbyt głośno i zbyt jasno. 
Elektroniczny przewodnik trzeba było trzymać przed sobą, bo nie było mowy o przyłożeniu słuchawki do ucha, a nagrania odsłuchiwane przez innych były irytujące. 
Do tego ekrany. No fajnie, że są, ale dlaczego ustawione na maksymalną jasność? W pomieszczeniach półmrok, a ekrany walą światłem tak, że oczy bolą. 
Ja wiem, że moje oczy są wybitnie wrażliwe na światło, ale Joshua też mówił, że za jasno. 
Na moje szczęście nie pojechałam w soczewkach, tylko w okularach, do których miałam nakładki przeciwsłoneczne. Ale trochę głupio zwiedzać muzeum w ciemnych szkłach. 





Oświetlenie eksponatów również było absurdalnie silne. 










Mimo wszystko wycieczkę uznaliśmy za udaną. 


W niedzielę przesadziliśmy bougenvillę. musieliśmy ją trochę przyciąć, bo przy solidnej redukcji korzeni nie można zostawić zbyt wiele zieleni. Uszkodzone korzenie muszą mieć jak się zregenerować. Mimo wszystko zostawiliśmy trochę świeżych przyrostów i czekamy niecierpliwie, by zakwitła. Wtedy zrobimy solidne cięcie. 


Podobno bougenvillea dobrze się ukorzenia, więc jedną z usuniętych gałęzi o ciekawym kształcie próbujemy ukorzenić na kaskadę. Ciekawe, czy się uda. Część liści uschła, część jeszcze walczy. Zobaczymy. 




Zachęceni udanym wyjazdem do Luik, w ostatnią sobotę wybraliśmy się do Leuven, na festival nepalskiego jedzenia. 
Było dość ciekawie. Nareszcie w Belgii zjadłam coś ostrego. 
Ale oczywiście, przygotowany był łagodny sos na belgijski standard i drugi do domieszania dla tych, którzy chcieli zjeść danie takie, jak jedzą Nepalczycy. Specjalnie ustawiłam się do tego namiotu, gdzie na jednym z dzbanków było napisane, że jest ostry sos. 
Było dobre. Joshua później żartował, że namiot punktu medycznego jest dla tych z poparzonym przełykiem. Ale my do ostrego mamy ciut inne podejście. Choć i Joshua nie lubi tego łagodzenia na siłę oryginalnych dań. 
Prawdziwym szokiem był dla mnie sos Siracha, który polubiłam w USA i którego dodawało się odrobinę, a tutejszy u leję w pewnie 10x większej ilości, żeby było choć trochę ostro i oblizuję po nim palce. (Po zakupie sirachy w hipermarkecie stwierdziłam, że to było dwa razy: pierwszy i ostatni. Od teraz będziemy kupować tylko w sklepie azjatyckim. Tam mają prawdziwą.)

A tu kilka fotek z festiwalu. 
Pamiątek nie mamy. Jedynym, co mi wpadło w oko była bransoletka... za banalne 300€












To czerwone, to właśnie ten ostry sos. Nie wiem jak się go robi, bo po wymieszaniu z łagodnym wciąż było ostre jak diabli.





Najadłszy się, wróciliśmy do domu, przygotowywać się na niedzielną wyprzedaż garażową. 
Wyprzedaż okazała się totalną klapą, sprzedałam miski dla psów, i mikser za całe 15€. A miałam nadzieję na pozbycie się choć części gratów. 

Charlie robi się coraz przyjaźniejszy dla innych psów. Niedawno miał okazję pobawić się z 11x lżejszym od siebie maluchem. Zabawy było 30 sekund, tolerował go przez kolejnych 5 minut, a na koniec obwarczał, bo ileż można znosić zaczepki dzieciaka. 





Abbie odkryła łąki przy polach. 
Sama odkryła, bo wywąchała, że duże psy tam chodzą i pociągnęła, że ona też chce. Bardzo jej się spodobało. Zwłaszcza mnóstwo zapachów. Leci przed siebie, później widać już tylko ruszającą się trawę, a później nawet tego nie. Za pierwszym razem myślałam, ze będzie trzeba przyprowadzić Charliego, żeby ją znalazł. Ale wygląda na to, że lepiej zabierać rozkładane krzesełko i książkę i dać jej czas się zmachać, wtedy wraca. 



Moyra męczy się z silną reakcja alergiczną. 
Nie jesteśmy pewni na co, ale straciła 3/4 sierści, w tym wydrapała prawie całe frędzle z uszu. Wetka miała urlop, ale nie wyczekiwaliśmy jej powrotu. Skonsultowałam się przez telefon z dogtorką z Krakowa, Naściemnialiśmy w Akuut, że Moyra taki a taki lek bierze, ale nam się skończyło i wydębiliśmy jeden listek. Dziś powiedziałam naszej wetce, że musieliśmy z Moyra iść gdzie indziej i że dostała to i to i potrzebujemy więcej. Jutro mamy odebrać zapas leku. 



W sobotę pojechaliśmy na spotkanie klubu bonsai. Zabraliśmy moją wiśnię do zrobienia odkładu. 
Jakoś nie mieliśmy odwagi zabrać się za to sami, więc pokazowo zrobił to Stepháne. Zdjął korę, posmarował "ukorzeniaczem" i obłożył to mokrym sphagnum (rodzaj wodorostów). Później zapakował 
w nieprzepuszczającą światła folię. 
Reszta roboty należy już do wiśni. Musi wypuścić nowe korzenie. Kiedy to zrobi, obetniemy stare i część pnia poniżej odkładu. 
A w przyszłym roku będzie nareszcie można ją formować. 







Na koniec dobra wiadomość. Od października mam pracę, którą można traktować jako dodatkową. 
Będę prowadzić wykłady on-line dla studentów kosmetologii. Nie zarobię na tym za dużo, ale zawsze coś. No i stanowisko wykładowcy będzie do wpisania w CV. 




Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Modowe zawirowania i impreza u pani ambasadorki.

Post zbiorczy na różne tematy

Dzień z psem w biurze, Zawirowania zdrowotne smoków, Nagły atak zimy sparaliżował Belgię: Spadło 12 cm śniegu