Zima w belgii trwała od środy do piątku, psy zdrowieją, robimy bonsai, mam skierowanie do okulisty

Dziś post trochę chaotyczny, ale  pisze na różne tematy i jakoś mi się to nie chce ładnie posklejać. 

Śnieg zszedł w jeden dzień. Zrobiło się ciepło a i wiało jak diabli. Silny porywisty, ciepły wiatr był nawet skuteczniejszy w usuwaniu śniegu i suszeniu ziemi, niż halny. Na następny dzień nie było nawet błota! Skojarzenie z halnym było jednak bardzo silne i przypomniało mi się trochę dzieciństwo.  😏 Pogoda... nie wróciła do tego, co było, bo od kilku ładnych dni nie pada. Jest też względnie ciepło. (Co nie przeszkadza cholernemu piromanowi z 203 kopcić w kominku. A żeby POChP dostał!) 


Przyszły wyniki badań Smoków. Charlinu ma zdrową prostatę, Abbie na nowych lekach się nie drapie a Moyra... Z Moyrą na razie nie jesteśmy pewni. Póki co leczymy się dalej. Leczeniu towarzyszyły tortury (prawdziwe, nie pomówione, jak w polityce) i wykonane przez psich człowieków czyli nas. Otóż, Moyrak został wykąpany! Musieliśmy to zrobić, bo w jej sierści pełno było białego proszku, jakby mąki wykruszającej się ze skóry.  Chcemy widzieć czy nastąpiła poprawa czy nie, więc musieliśmy to, co  zalegało w sierści usunąć. Jakby tego było mało, kiedy już, już wydawało się psisku, że to koniec, natarłam ją jeszcze łagodzącą emulsją. I to ze spryskiwacza, a spryskiwaczy z jakiegoś powodu Moyra szczególnie nie lubi. Przez kolejne pół dnia była obrażona i patrzyła na nas spode łba. 

Na razie nie dostaje do jedzenia absolutnie nic więcej, niż hipoalergiczna karma. Ani smaczków z jagnięciny, ani jajek, ani jabłek ani nawet ogórków. Czeszemy się tylko metalowym grzebieniem, unikając szczotki, bo na niej jest coś, co może być gumą, a na gumę Moyra jest uczulona na 100%. Jeśli dobry stan skóry utrzyma się do końca lutego (a już schodzimy ze sterydów, więc niedługo wszystko się okaże), to zaczniemy powoli wprowadzać nowe rzeczy do jedzenia. Jeśli objaw wróci od razu, jeszcze na samej hipoalergicznej karmie, to będzie znaczyło, że z dużym prawdopodobieństwem wywołuje go jakiś alergen środowiskowy i sprawa będzie trudniejsza. 

Póki co, po pięciu dniach od kąpieli i jeszcze na końcowej niemal homeopatycznej dawce sterydu skóra jest czysta.




Powoli wróciliśmy do torturowania drzewek. Zima to dobry czas na robienie iglaków. W końcu zmobilizowaliśmy się i (na chwilę obecną) zakończyliśmy klubowy projekt z jałowcami. Z gęstych krzaczorów z gałązkami rosnącymi ku górze zostało tyle.


Mój

Joshuy


Następny etap będzie za rok, kiedy podrosną, wygoją ślady po cieciach i zdrewnieją im mniejsze gałązki. Będzie wtedy mnóstwo drutowania. Kiedyś mogą być całkiem fajne. 

W niedzielne popołudnie katowaliśmy małą sosenkę, którą stylizujemy na sosnę, która rosła na Sokolicy zanim się połamała. Jest do tego idealna pod kątem ułożenia i rozstawu gałęzi. Będzie jak lustrzane i pomniejszone odbicie tamtej 😀. 

Zrobiliśmy też dwa klony: moje "fukinagashi" i Joshuowy materiał, który w ramach pracy nad nim stracił połowę swojej masy i wygląda troche jak drzewko z plasteliny, a to dlatego, że na liściakach rany po cięciu zakleja się specjalna pastą, a on ma tych ran bardzo dużo i bardzo rozległych. Najgrubszą gałąź, rosnącą pod kątem  trzeba było odpiłować, bo na cięcie była za gruba i oczyścić. Teraz będzie powoli zarastać pod pastą. 


Drzewko z plasteliny. Największe cięcia są z tyłu.


Do zrobienia jest jeszce nowa sosna Joshuy, przy której było w klubie mnóstwo oglądania i komentowania. Cała jej koncepcja została odwrócona do góry nogami, a raczej tył do przodu.  Otóż normalnie każde drzewko ma front. Jest po prostu planowane tak, by idealnie wyglądać i prezentować się z jednej konkretnej strony. I to Joshuowe zostało na warsztatach jakoś mało logicznie ustawione. Joshua sam stwierdził, że mu to nie pasowało, ale nie kłócił się z bardziej doświadczonym instruktorem. W klubie, ze Stephanem zaplanowali nowy przód - "z tyłu drzewka" i drobne modyfikacje. Joshua dokładnie wszystko obfotografował i zanotował, będzie można działać. Oprócz tego omówiliśmy jak wykończyć część, która ma zostać "odłamana". Mam wrażenie, że większość iglaków robi sie na troche kalekie drzewka, które maja wyglądać jakby się połamały i później rosły dalej. Przynajmniej moja pierwsza sosna jest inna, choć też ma kilka gałęzi stylizowanych na odłamane. 
Ciekawe, co nam z tego nowego Joshuowego drzewka wyjdzie, ale nad nim spędzimy dużo czasu, więc musimy zaplanować cały dzień tylko na nie.  :) 




Ta górna chmura igieł wyleci, a pień zostanie wystylizowany na odłamany. Dalej rozwijana będzie ta boczna, podrutowana gałąź. 


Moją sosenkę czeka "tylko" drutowanie i kolejne obniżanie gałęzi, bo trochę się podniosły.
Za to tu - inny rodzaj jałowca, to będzie dopiero wyzwanie! Ale tak, ten materiał ma potencjał :) 

Jeszcze nawet koncep[cyjnie nad nim nie popracowaliśmy. Ciekawe co z tego wyjdzie :) 



A, no i jest nasza pistacja, już po bardzo mocnym cięciu bo (prawie) ją ubiliśmy. Drzewko, które podobno woli podeschnąć niż mieć za mokro... prawdopodobnie dostawało za mało wody. Przy czym winna jest olewacka technika umieszczenia go w doniczce. Otóż, drzewko kupiliśmy zaledwie miesiąc temu, a u dostawcy zamiast drzewko przesadzić, jakiś geniusz wyjął je z jednej doniczki i umieścił w innej - większej, w starej bryle twardej ziemi, na którą i wokół której, nasypał luźnego podłoża, żeby fajnie wyglądało. I prawdopodobnie z owej bryły woda spływała w to właśnie luźne podłoże i odparowywala, a korzenie miały za sucho. Tak czy inaczej pistacji uschły wszystkie liście. Ale, żeby choć było widać, że schną! A, gdzie tam! Ich wygląd w ogóle się nie zmienił, nie straciły turgoru nie zmieniły koloru, nic! To ja przypadkiem o nie zahaczyłam i zorientowałam się, że są suche. Gdyby nie to drzewko mogło tak stać jeszcze długo. 
Usunęliśmy zatem te uschnięte (czyli wszystkie) liście, a drzewko solidnie przykroiliśmy, bo teraz biedne korzenie muszą pompować wodę w górę. W ten sposób bedzie im trochę łatwiej. 
Przy okazji tej pistacji i tak należało się solidne cięcie, bo - jak to drzewko za rozsądną kasę, była mocno zapuszczona, do większego cięcia. Tylko mieliśmy ją ścinać przez jakieś dwa lata po kawałku, a nie tak drastycznie.
Po wszystkim umieściliśmy ją w szklarenkowym foliowym namiociku, dostaje wodę, jest naświetlana, a wczoraj włożyliśmy pod nią jeszcze matę grzewczą, by troche podnieść jej temperaturę. Temperatura podniosła się nieznacznie, ale już wilgotność na tyle atrakcyjnie, ze Joshua dostawił obok swojego fikusa.  Czekamy. Mamy nadzieję, że pistacja puści nowe liście i dojdzie do siebie, choć nie mamy pewności, czy da radę. 20C to może być dla niej jednak zbyt chłodno, a szkoda by jej było. 


Tymczasem moje oczekiwanie na zabieg przetykania kanalika łzowego posunęło się nieznacznie do przodu. A z kanalikiem było tak: Rok temu, moje łzawiące jak diabli oczy belgijski okulista zignorował, Dobrał mi moc soczewek i fajrant. O tym, że prawdopodobnie mam zatkany kanalik łzowy powiedziała mi dopiero okulistka w Polsce, do której poszłam na wakacjach, bo nie dawałam rady z tym łzawieniem. Wróciłam z tym do Belga, który uznał, że to bardzo prawdopodobne i skierował mnie do swojej koleżanki, która się w tym specjalizuje - do Brukseli. 
Jak już wspominałam, dojazd do owej lekarki jest masakrycznie trudny, a ona pierniczyła się z wizyty na wizytę. Byłam już trzy razy, tylko po to, żeby wyznaczyła czwartą, na omówienie zabiegu. Już wtedy powiedziałam jej, że chcę zabieg w Leuven, bo jest znacznie bliżej i jest to dla mnie o wiele prostsze do zorganizowania. Nie będzie mi się chciało z pociętą (nawet tylko trochę) twarzą pchać niewiadomo jak daleko pociągami, autobusami i pieron wie czym jeszcze. Okulistka nic na to nie odpowiedziała, ale kazała wrócić za tydzień. Nigdy się nie zebrałam. Próbowałam chyba trzy razy i zawsze rezygnowałam. Po prostu mnie ten dojazd przerażał. Ostatecznie doszłam do wniosku, że nie ma sensu się do niej pchać, że lepiej, jeśli od razu skieruje mnie do szpitala. Recepcjonistka kazała napisać maila. Napisałam, grzecznie poprosiłam. A ta mi na to, że nie ma jak, bo nikogo tam nie zna. 
No to ja jeszcze raz tłumaczę, że nie musi znać, że ja nie chcę kolejnej konsultacji z jakimś jej kolegą, tylko papier, że zdiagnozowała to i to, żeby mnie tam przyjęli i zrobili co trzeba. Przecież nie ma konieczności robienia tego po znajomości. Odniosłam przy tym wrażenie, że lekarze w Belgii nabijają sobie niepotrzebnymi wizytami kasę: w końcu na 15 minut płacę im 70€. Ale ostatecznie odniosłam częściowy sukces: Dostałam oczekiwany papier. 
Tymczasem w szpitalu w Leuven do rejestracji są dwie opcje: albo kieruje mnie lekarz (wypełniając formularze i załącza papier), albo umawiam się sama, wtedy nie ma jak dokumentu załączyć, a czekanie trwa bogowie raczą wiedzieć ile. Chyba rozumiecie, że się wkurzyłam... Na jakieś 3 sekundy, kiedy to górę wzięły bardziej prymitywne ośrodki mózgu, odpowiadające za emocje, ale zaraz do głosu doszła kora mózgu, odpowiedzialna za logiczne myślenie. Zaznaczyłam więc, opcję, że jestem lekarzem i wypełniłam wszystko, co było potrzebne, załączyłam papier. Zaznaczyłam też, że powinni mnie przyjąć w 2 - 3 miesiące. Nie byłam na tyle bezczelna, żeby znaczyć, że natychmiast, ale nie chciałam czekać pół roku, bo oko wciąż jest zainfekowane, łzawi i gluci, a powikłania mogą być poważne, z zapaleniem opon mózgowych włącznie. I tak, przedwczoraj dostałam papier z wyznaczonym terminem wizyty. Hurra! Tymczasowo z infekcją postanowiłam rozprawić się przy pomocy wprowadzonej bądź ile razy do systemu przez brukselską okulistkę recepcie. Wyszło tak, bo miała problem z wyborem antybiotyku, ze względu na moje uczulenie na penicylinę (lekarka od siedmiu boleści). Nie wiedziała co mi wypisać, musiałam sama jej podpowiadać, a w efekcie w systemie wylądowały cztery recepty, dwie na antybiotyk, którego bać nie mogę i dwie poprawne. Jedna z tych poprawnych poszła na leczenie od razu, a z drugiej korzystam teraz. Jak widać nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Gdyby nie to, musiałabym wrócić do również średnio ogarniętego okulisty, u którego byłam w pierwszej kolejności i przekonywać go, że potrzebuję leków. Wykupiłam zatem antybiotyk i krople do oka i leczę kolejny nawrót zakażenia. Mam nadzieję, że dotrwam do połowy marca bez kolejnej potrzeby leczenia. 
Po cichu się łudzę, ze może w Leuven wykombinują jak zrobić z tym kanalikiem bez krojenia mi twarzy. Nawet mała blizna, to jednak szrama na ryju (pozdrawiam fanów Warhammera😉)






Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Modowe zawirowania i impreza u pani ambasadorki.

Post zbiorczy na różne tematy

Szukania pracy ciąg dalszy