Myszy w Bijkeuken, przegląd piw

Jakiś czas temu zobaczyłam pojedyncze mysie kupy w bijkeuken. Miałam sie tym zająć, ale... zapomniałam. 

Kilka dni później weszłam znów do bijkeuken i zaleciało mi zapachem zwierzętarni. Ze swojego buta wytrzepałam trzy schowane tam, poobgryzane ziarenka Moyrackiej karmy. Na szczęście nie było tam kup, ale i tak wymieniłam wkładki. Oględziny ujawniły, że w workach z psią karmą są dziury. Miałam nieładne przeczucie, które częściowo się sprawdziło: w psich maskotkach, które trzymaliśmy w tekturowym pudle, nie znalazłam co prawda gniazda z młodymi (z resztą one popiskują, więc bym je usłyszała), ale maskotki były osikane i było w nich mnóstwo kup. Ewidentnie myszy miały tam noclegownię. Mało nie zwymiotowałam. Po wytrzepaniu, maskotki przeszły dwa cykle prania w wysokiej temperaturze. To samo musiałam zrobić z matą węchową i innymi brainworkowymi zabawkami. Niektórych uratować się nie udało. Tak samo, jak nowego drybeda, który był zbyt sztywny na pranie w pralce.  Musiałam umyć półki, powymiatać kupy spod spodu. Było tego sporo. Pojechaliśmy do Actiona po plastikowe, zamykane pudła. Dużo plastikowych, zamykanych pudeł. Poszła tam i karma i wszystkie mięciutkie, pluszakowe zabawki, maty i cała reszta. 

Joshua uszczelnił dziury, którymi myszory dostawały się do środka pianką montażową, a później zabrał sie za półkę z nawozami i innymi rzeczami dla roślin. Była tam rownież karma dla ptaków - kolejna mysia stołówka. Ale to, co nas naprawdę zaskoczyło, to zeżarty do spodu nawóz dla drzewek. Przez kolejne tygodnie eksmitowaliśmy w dalsze rejony chyba 8 myszy, które się złapały w naszą żywołapkę. Czasem robiliśmy po kilka spacerów dziennie.  Z czasem kup było mniej, ale wciąż się pojawiały. Odkryliśmy że myszy wchodzą też od strony sufitu i w znajdujące się tam szpary też poszła pianka montażowa. (Bijkeuken to drewniana przybudówka dostawiona do ściany domu, więc o szczelności nie ma co mówić. Podejrzewamy z resztą, że myszy mogą dostać się do środka nawet szparą pod drzwiami.) 

Po około miesiącu wojnę z myszami uznaliśmy za wygraną. Co prawda zdarzyło nam się zobaczyć jakiegoś osobnika śmigającego po podłodze dwa albo trzy razy, ale teraz już nie ma w bijkeuken ani co jeść, ani gdzie się  wygodnie kimnąć, więc miejscówka nie jest już aż tak atrakcyjna. Przez kilka tygodni było naprawdę nieprzyjemnie. Na pudłach z psią karmą pojawiały się ślady ząbków i kupy, a nawet po sprzątnięciu zapach utrzymywał się jeszcze przez kilka dni. I tak, fakt, że ja mam bardzo wyczulony węch nie pomagał. Joshua już dawno nic nie czuł, a mnie wciąż mdliło. 

Ufff....



Dobra wiadomość jest taka, że zestaw leków, którym potraktował mnie psychiatra daje efekty. Naprawdę czuję się lepiej i chyba nawet moja pamięć jest lepsza niż była kiedykolwiek przez ostatnie dwa lata. Dla przyjemności czytam sobie "Psychofarmakologię", bo trochę się pozmieniało od kiedy ostatnio w tym siedziałam, pojawiły się nowe odkrycia, nowe leki, a dla mnie zawsze było to ciekawe. I tak czytając, zdałam sobie sprawę, że znów zapamiętuję wszystko po jednym przeczytaniu. To naprawdę "nowa" a raczej stara jakość. Dam sobie jeszcze trochę czasu, bo poprawia mi się chyba rownież jakość snu. Właściwie, to zauważyłam jakość pierwszego dnia po zażyciu lamotryginy: rano byłam w stanie się podnieść. Wciąż śpię długo, ale kiedy już się budzę, to jestem naprawdę obudzona. Ostatnio wstaję po max 9h a nie po 11, a dążę do 7,5 godziny. (Dziś mi wybitnie nie wyszło.) Jak uda się odciąć ten jeden cykl snu, to będzie zupełnie akceptowalnie. Chcę jeszcze raz powtórzyć test na inteligencję, ale to tylko dla cyferek w wyniku i ostatecznego potwierdzenia, że już jest dobrze, bo sama czuję, że jest o wiele lepiej. 

Na tylu prochach o tak szerokim spektrum mechanizmów działania, absolutnie żaden alkohol nie wchodzi w grę. Nie, żebym była wielką fanką, ale czasem miło było się napić piwa, a z Polski przywieźliśmy Grzańca Galicyjskiego i też miałam na niego ochotę*.

Joshua spędził kilka dni na zlokalizowaniu dla mnie sklepu, gdzie będą mieli bezalkoholowego Guinnessa, bo alkoholową wersję bardzo lubiłam. O, rany, jakie to było paskudne! Było mi strasznie przykro, bo tyle się biedak naszukał, przywiózł z taką radością dwie puszki, a ja ledwo to piwo wypiłam.  (Gdyby się tak nie starał, nie wypiła bym). Na jakiś czas zniechęciłam się do piwa bezalkoholowego. 

Mimo wszystko czasem wpada na piwo sąsiad z Pastoor Venderyckenlaan, a ostatnio miał jeszcze przyjść z żoną. Poprosiłam więc josha o jedno bezalkoholowe piwo do testów i bingo! Okazało się naprawdę smaczne. Później zrobiliśmy jeszcze testy większej ilości piw, ale na siedem (bo jeszcze Guinness i Grolsh były testowane wcześniej) tak naprawdę smaczne są tylko dwa: Jupiler (czyli w sumie piwo z niższej półki) i Stella Artois. Hoegaardena wylałam do zlewu, był nawet gorszy niż ten Guinness i smakował mydłem. Jeszcze nie znaleźliśmy smacznego ciemnego, ale może się kiedyś uda. 



* Później przypomniałam sobie, że Grzaniec bezalkoholowy też istnieje, widzieliśmy kiedyś w polskim sklepie w Leuven, ale tu polskie trunki kosztują absurdalną kasę. Przy następnej wycieczce do Polski zrobimy (jak zawsze) zapas. 




Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Modowe zawirowania i impreza u pani ambasadorki.

Post zbiorczy na różne tematy

Szukania pracy ciąg dalszy