Impreza u pani ambasadorki


Tabliczka w holu u pani ambasadorki :) 


Było bardzo przyjemnie, kameralnie. Impreza odbywała się w ogromnym domu zajmowanym prez panią ambasadorkę. Zebrali się obywatele Barbadosu mieszkający w całej Belgii, z partnerami i partnerkami. Dzięki temu nie byliśmy jedynymi białymi w towarzystwie, choć Joshua wywołany na środek jako osoba działająca na rzecz Barbados (pracuje jako księgowy w ichnim rządowym biurze promocji turystyki) był jedynym nie-Bajanem i zaskoczeniem dla większości zebranych.

Pani ambasadorka przy mikrofonie, obok osoby zatrudnione w ambasadzie i po prawej Joshua. 


Przy tej okazji po raz pierwszy usłyszałam hymn Barbadosu. Musze przyznać, że brzmiał trochę dziwnie dla moich europejskich uszu. 

Pani ambasadorka faktycznie jest niesamowicie miłą i ciepłą osobą. Od razu zapamiętała imiona wszystkich przedstawionych jej osób - wyczyn, do którego ja nie byłabym zdolna. Później kilka razy przychodziła zagadnąć, zapytać jak się bawimy, czy próbowaliśmy ponczu i ciasta. Był też grupowy quiz wiedzy o Barbados, więc można było się pośmiać. 

Jeden z Bajanów (oczywiscie imienia nie pamiętam) podał nam przepis na poncz: 

  • One measure of lime juice, freshly squeezed
  • Two measures of sugar syrup
  • Three measures of dark Caribbean rum, the older, the better
  • Four measures of water*  
  • Dash of Angostura Bitters and freshly grated nutmeg
* Tu zaśmiał się, że najlepiej zaliczyć do niej wrzucany do szklanki (po Amerykańsku - w dużych ilościach) lód.


Przez pierwsze 20 minut udało mi się zachowywać normalnie. Rozmawiałam z ludźmi, byłam duszą towarzystwa, ale później społeczne bateryjki mi się wyczerpały i stanęłam sobie gdzieś w kącie, obserwując wzajemne interakcje innych. Po godzinie chciałam wracać do domu, ale nie wypadało. Ale nawet dobrze, bo później była wyżerka. 😁

Rany, jakie to było dobre! Nie wiem do końca co jadłam, ale jedno to były warzywa zawinięte w ciasto i smażone na głębokim oleju (#dzieńwolnyoddiety), a drugie, również w cieście, smażone kuleczki z dyni z przyprawami, (Bajan pumpkin fritters), w których wyraźnie wyczuwalny był cynamon. No po prostu boskie! Żałuję, że nie zrobiłam zdjęć. Siorbnęłam ponczu rumowego od Josha i skusiłam się na kawałek great cake (z dużą zawartością rumu), ale na tym etapie stwierdziłam, że alkoholu wystarczy. Joshua spróbował szaszłyków i jakichś innych mięsnych dań. Spytany jak mu smakuje, stwierdził, że oczywiście, że jest bardzo smaczne, skoro wszystko było wysokokaloryczne i ociekające tłuszczem. 😆 Coś w tym jest. Po przyjściu do domu kazałam Joshowi znaleźć przepis na Bajan pumpkin fritters. 

Znalazł 😀 

Te na imprezie były bardziej kuliste i mniejsze


Z bajańskimi daniami jeszcze  na pewno poeksperymentujemy. Korci mnie na ciasteczka rybne z wegańskim zamiennikiem tuńczyka. Jest taki, sprzedawany w małym słoiczku. Ma intensywny smak i jeszcze intensywniejszy zapach. Kiedyś dodałam sobie do sałatki, kiedy psy były w ogrodzie. Zjadłam, a kiedy po kilkunastu minutach Moyra i Charlie weszli do domu, zaczęli biegać po kuchni z uniesionymi nosami i szukać co tak apetycznie pachnie. Charlie aż się zaślinił. Aż się zastanawiam czym jest ten zapachowy składnik, że tak zareagowali. 

Chciałabym też zrobić kiedyś "great cake", bo jest naprawdę smaczne. Może nadarzy się okazja jak będziemy mieć jakichś gości? 

Jak już przy gościach jesteśmy, to wczoraj wprosiliśmy się na lunch do Magdy. Fajnie było się zobaczyć i trochę pogadać. W odwiedziny pojechała z nami "parówa" jak nazywają tam Abbie. Izydor bardzo się ucieszył, a nas wszystkich rozbawiła sama Abbie, która wyczaiła, że mają w domu idealny mebel... do drapania tyłka. Wlazła pod biurko i zaczęła przesuwać się w przód i tył, drapiąc zadek o jego krawędź i gadając przy tym po swojemu. Abbie w ogóle bardzo dużo wokalizuje, a kiedy coś sprawia jej przyjemność, potrafi wokalizować nawet przez 5 minut bez przerwy. 😀


Dziś dzwoniłam potwierdzić cenę Charlinkowego tomografu, w jednej z klinik, bo ta, którą podała mi za pierwszym razem recepcjonistka, była podejrzanie niska. Tym razem trafiłam na kompetentną recepcjonistkę, która nie podjęła się samodzielnej wyceny. Ostatecznie okazało się, że opcja, którą Tiny znalazła dla nas w Brukseli, w klinice z którą również współpracuje, będzie niewiele droższa, niż badanie w Polsce. Odpadnie za to koszt dojazdu, noclegów i problemy organizacyjne, dlatego postanowiliśmy zrobić obrazowanie na miejscu. Zatem zostajemy w Belgii. W sumie, to żal mi, że nie da się zrobić tego taniej, ale cieszy mnie, że nie trzeba tak daleko jechać. Nie lubię wyjazdów do Polski. W sumie, to chętnie załatwiłabym tam dentystę, USG piersi (bo tu po prostu profilaktyki po prostu nie ma), zbadalibyśmy Joshowi - znów profilaktycznie - krew, bo nie miał badania z 10 lat i może jeszcze poszłabym do fryzjera na keratynowe prostowanie włosów, ale najlepiej, gdyby w tym celu nie trzeba było jechać/lecieć, ani w ogóle być w Polsce. 😄 

Trochę się denerwuję tym, co wyjdzie w Charinowej tomografii. Boję się, że może być problem w kręgosłupie, albo jakiś poważny gdzieś indziej, coś, na co nic nie będzie można poradzić. 😐
Charlie ma dopiero 4 lata... Za wcześnie na problemy z ruchem. 
Czekam jeszcze na informację od Josha odnośnie opcji wolnego, zanim zacznę nas umawiać w Brukseli, bo chciałabym, żeby z nami pojechał. Sama boję się jeździć po Brukseli. Nie miałam problemów w z jazdą po Chicago, ale tam ludzie jakoś przestrzegali przepisów, a tu jest z tym masakra. Każdy jedzie jak mu się wydaje, traktując przepisy jako takie luźne, niepotrzebnie skomplikowane wytyczne. Zawracają zewnętrznym pasem ronda, albo nawet przez ścieżkę rowerową, tam, gdzie w ogóle nie ma pasa dla samochodów, a później ryją się po chamsku do zjazdu. W tym samym czasie ci, którzy pojechali pasem do jazdy prosto, bo tak było szybciej, ryją się z drugiej strony. Na większych skrzyżowaniach panuje kompletny chaos, bo nie ma wymalowanych linii, zmiana pasów odbywa się natychmiast po włączeniu kierunkowskazu. Że się komuś wrąbie tuż przed maskę? Ale o co chodzi? Przecież był włączony kierunkowskaz... i jeszcze wszędzie tunele (ułatwiające jazdę, pod warunkiem, ze wie się dokąd prowadzi dany tunel i gdzie chce się dojechać). I wiem, że jak nie będzie wyjścia, to pojadę sama i będzie OK, ale teraz myślę tylko o tym, jak tego uniknąć.

Zrobiło się zimno (jak na Belgię), około 0-2C. Mój "ulubiony" sąsiad zaczął palić w kominku. Nie wiem jakim cudem on się jeszcze POChP nie dorobił, ale z każdym wywołanym przez niego atakiem astmy, bardzo mu tego życzę. Czym prędzej, tym lepiej - dla mnie i innych w okolicy, których dzień w dzień truje pyłami. Na spacery chodzę, jak za dawnych, krakowskich czasów, w masce przeciwpyłowej. Inaczej nie dam rady. To, co dostaje się do naszego domu, ma szansę odfiltrować już tylko oczyszczacz powietrza.  A uwierzcie mi, nie da się nie wkurwić, kiedy człowiek zaczyna się bez ostrzeżenia dusić (tak naprawdę dusić) we własnym domu, bo pieprzony Turol nie umie się obyć bez kominka. 

Jest też po belgijsku ciemno, bo zza grubej warstwy chmur nie dociera zbyt wiele światła nawet w dzień. Ostatnio co prawda mieliśmy kilka bezchmurnych dni, ale już wszystko wraca do normy. 
W niedzielę po południu było miło - spadł śnieg. I to na tyle, ze przykrył chodniki i dał ładne złudzenie zimy. Miło to było zobaczyć, choć na chwilę. Teraz, w poniedziałkowe przedpołudnie po wczorajszym śniegu nie ma już ani śladu. Znów wszystko jest szare, za chwilę zacznie padać deszcz.

Czasem jest taki półmrok, już koło południa włączamy lampę doświetlającą drzewka. W domu zostały tylko fikusy i niedawno kupiona pistacja, która była trzymana w szklarni i nie chcieliśmy fundować jej szoku termicznego w dół, więc postawiliśmy ją w domu, w cieple, doświetlamy  i wmawiamy jej, że już jest wiosna. 
Pozostałe drzewka stoją - już bez liści - na werandzie, osłonięte przed zimnym wiatrem i marznącym deszczem. Trochę nie mogę się doczekać wiosennego przycinania, zwłaszcza tych świeżych materiałów, które są jeszcze przed pierwszym kształtowaniem i wyglądają trochę jak przypadkowe krzaki. One dopiero pokażą swój potencjał po przycięciu. Później przez kilka dłuuugich lat będą budować korony, by w końcu stać się naprawdę fajnymi drzewkami. 



Kilka tygodni temu, jak było jeszcze dość ciepło, przynieśliśmy sobie na kilka dni do domu klona palmowego i kilka innych drzewek, żeby się nimi jeszcze przed zimą nacieszyć. 





Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Modowe zawirowania i impreza u pani ambasadorki.

Post zbiorczy na różne tematy

Szukania pracy ciąg dalszy