ADHD lifehack - część pierwsza

Od mojej diagnozy minęło już kilka miesięcy. Leki działają cudownie, ale ja w ciąż mam trochę problem z uwierzeniem, że mnie to wszystko naprawdę dotyczy. Lekarz śmieje się, że syndrom oszustki w ADHD jest silny i że to dlatego: Bo przecież ADHD tłumaczy, że nie jestem leniwa, że z niektórymi rzeczami mogę mieć problem. Umożliwia mi spojrzenie na siebie życzliwiej, bez wyrzutów. Mimo wszystko nie doszukiwałam się nigdy u siebie "inności" i teraz jest mi z tym dziwnie. 

Zaczęłam czytywać grupę fejsbókową o ADHD, prowadzoną i moderowana przez specjalistów, fejsbók życzliwie podesłał jakieś fanpjejdże, w tym Psycholożki Pietrzak, która wyjaśnia objawy (to po jej wpisach uświadomiłam sobie, że jak najbardziej mam nadruchowość) czy ADHD_love prowadzone przez kobietę z ADHD - Rox i jej partnera - Richa. Kupiłam nawet ich książkę, polecaną jako coś ekstra w tym temacie. Miałam po prostu potrzebę, by dowiedzieć się więcej, bo na etapie diagnozy o ADHD nie wiedziałam nic, poza najczęstszym stereotypem. 

Czytając i oglądając to, co ludzie piszą o życiu z ADHD, wiele razy przecierałam ze zdumienia oczy: jak wtedy, gdy wyczytałam, że nadruchowość w obrębie siedzenia nie musi oznaczać ciągłego wstawania z miejsca. Niektórym osobom z ADHD (zwłaszcza dorosłym) wystarczy w sposób ciągły poruszać długopisem, przekładać bloczki karteczek sklerotyczek, czy wystukiwać nogą jakiś rytm. I nagle zaczęłam łapać się na tym, że zawsze mam coś w rękach. Zawesze. Bawię się długopisem, blistrem leków, linijką, albo leżącymi na ławie słuchawkami, wystukuję jakiś rytm stopą a jak już nic innego robić nie mogę, to skubię skórki przy paznokciach. Wcześniej po prostu tego nie zauważyłam, a skubanie skórek przypisywałam stresowi.

Nagle zauważyłam, że faktycznie w różnych miejscach w domu stoją przynajmniej trzy kubki z niedopitą zawartością. (O czym Joshua już dawno mi mówił, aż w końcu przestał się wkurzać, po prostu chodzi i je wynosi do kuchni.) Ba, zdarza mi się przynieść kolejny  pełny kubek do gabinetu, gdzie wciąż stoi poprzedni z połową tej samej zawartości. To, że często nieświadomie zostawiam po sobie bałagan - jak puste opakowanie po wyjęciu zawartości, albo odkładam rzeczy w przypadkowe miejsca trochę mnie zawstydza. Nikt nie chce być postrzegany jako bałaganiarz. A przecież w dzieciństwie był to częsty zarzut kierowany w moją stronę. Nigdy nie pamiętam, czy zamknęłam dom, czy nie zostawiłam ładowarki wpiętej do kontaktu, a ostatnio w ogóle pobiłam rekord, kiedy po wyprowadzeniu psów o 6:30 i daniu im jedzenia poszłam dalej spać... i zostawiłam otwarte na oścież drzwi do bijkeuken wychładzając przy tym cały dom. Często również zostawiam klucz w zamku. Od zewnątrz.

Jak mogłam na to wszystko nie zwrócić uwagi?! Tak naprawdę, to zwróciłam. Mawiałam, że "robię rzeczy na automacie", że nie skupiam się na nich i później nie pamiętam. I starałam się to zmienić, skupiać się bardziej, żeby pamiętać "z czego żyję". Żeby nie robić takich numerów, jak odłożenie tuszu do rzęs do kubka z pisakami, schowanie nożyczek do górnej szuflady, ale nie tej szafki, czy zabranie ze sobą nie tego dowodu rejestracyjnego na tygodniową wycieczkę po całej Polsce, albo schowanie kluczy do lodówki. - To była akcja jeszcze w domu z rodzicami. A schowałam je tak przemyślnie, że dopiero wieczorem,  już po tym jak dostałam solidny ochrzan za ich ponowne zgubienie, znalazł je w tej lodówce tata. Ale przecież "zawsze byłam roztrzepana". 

Ale nie o tym miałam pisać. Miałam pisać o tym, dlaczego nie zauważyłam swoich objawów, dlaczego przypisywałam je czemuś innemu, nawet, kiedy koleżanka - Ola - diagnozowała się rok temu na ADHD i mi o tym mówiła. Nie bardzo rozumiałam wtedy po co jej ta diagnoza i jak to "nie może siedzieć na miejscu". I nie przyszło mi do głowy, że ADHD jest tak złożone, tak bardzo "inne niż norma" i że ja też mogę być nieneurotypowa w dokładnie ten sam sposób.

W "Dirty laundry" Rox opisuje, jak strasznie gubi rzeczy. 13 telefonów, 18 portfeli, dwa paszporty.  Zaraz zaczęłam się zastanawiać, że może ja jednak nie mam ADHD, bo ja praktycznie nic nie gubię. No, może poza spektakularną akcją z pendrivami. Otóż dostałam od Joshuy fantastycznie wyglądający pendrive 4 GB. Wtedy to było sporo. No i...  zgubiłam go. Było mi wstyd i strasznie przykro i nie chciałam powiedzieć o tym Joshule, żeby nie pomyślał, że olewacko potraktowałam rezent od Niego, że nie uważałam, więc znalazłam i kupiłam sobie identyczny, ale że były już ośmiogigowe, to wzięłam ósemkę. I jego też go zgubiłam! Byłam na siebie naprawdę zła, robiłam sobie wyrzuty, że ja można być taka gapą, że na penie były dane do doktoratu (oczywiście nie jedyna kopia, przy mojej paranoi były jeszcze na płytkach CD i na komputerze). Żeby się nie przyznać, znów kupiłam identyczny, tym razem 16GB. Po czym znalazłam najpierw ten 4 GB, który wypadł z torebki w samochodzie i cały czas tam jeździł, za tylnym siedzeniem, a później ten 8GB, już nie pamiętam gdzie. 😂

Za dzieciaka było gorzej. Największy ochrzan dostałam za zgubioną kurtkę dżinsową. Po prostu została na korytarzu, bo zapomniałam ją zabrać ze sobą do klasy i ktoś ją sobie przywłaszczył. Pamiętam to do dziś i pamiętam jak strasznie było mi przykro z tego powodu. Nie dlatego, że nie miałam kurtki, ale dlatego, że przecież mama za nią zapłaciła, po to, żebym ja miała. Później bardzo pilnowałam kurtek. Co innego z szalikiem czy czapką. Zdarzyło mi się zgubić klucze do domu, ale kto za dziecka nic nie gubił?

A za dorosłości? No cóż. Na studiach nie miałam wybitnie dużo kasy, więc wszystko, co miałam było dla mnie bardzo cenne. Dlatego zawsze obsesyjnie pilnowałam, by zapiąć torebkę. By nikt mi jej nie wyrwał z rąk przewieszałam ją na skos i zawsze trzymałam ręką, bo pamiętałam, że koleżance po prostu ktoś zerwał z ramienia, a mamie rozcięli torebkę w autobusie, żeby ukraść portfel. Nie wiem ile razy w ciągu dnia sprawdzam, czy nic nie zgubiłam, oblewając się potem, za każdym razem, gdy trafiam w złą przegródkę w torebce i nie ma tam na przykład klucza do mieszkania, albo kiedy nie znajduję telefonu i nie pamietam, że przecież mam go w kieszeni. Kiedy wsiadam do samochodu, pilnuję, by kluczyk był w torbie, w zamkniętej przegródce zanim jeszcze ruszę. Jeśli dopiero zabrałam go z szuflady, po wejściu do auta natychmiast wkładam go do torebki i zapinam, bo wiem, że gdybym położyła go gdzieś w samochodzie, mogłabym go zostawić w aucie zostawionym na cały dzień na parkingu. Za to - co bardzo złości Joshuę - często zapominam klucza do mieszkania: kiedy wychodzimy razem, albo kiedy idę z psem na spacer, a on jest w domu. Później musze zadzwonić, Moyra robi awanturę, Charlie się przyłącza, Joshua się wkurza. A kiedy nie ma go w domu? Wtedy nie zapominam. Sprawdzam czy go mam zanim zapnę psa na smycz, zanim otworzę drzwi macam kieszeń, a czasem jeszcze zanim je zamknę, biorę klucz do ręki, by mieć pewność, że go mam teraz, a nie miałam kiedyś i teraz tylko mi się wydawało. 

Z drugiej strony z pamiętaniem, by zapłacić za parking, albo wyjąć zegar parkingowy nie zawsze jest tak idealnie i już dwa razy w ciągu 5 lat w Belgii zapłaciłam mandat za parkowanie: raz jeszcze w Namur, gdzie po prostu wyszłam z auta i poszłam do pracy i raz w Zaventem, gdy nie wyjęłam zegara parkingowego.  Rox w swojej książce ma rację co do jednego: za każdym razem odczuwałam ogromny wstyd. Złość o wyrzucone pieniądze również, ale najsilniejsze było poczucie wstydu. Od tej pory zegar parkingowy też wyjmuje i ustawiam jeszcze pod domem, zanim dojadę na parking, a i tak czasem wracam sprawdzić czy go na pewno położyłam przy szybie, tak samo, jak często jeszcze w drodze naciskam na kluczyku zamykanie samochodu, bo zwyczajnie nie pamiętam, czy go zamknęłam. Tak, wiem, wszystko, co powyżej opisałam świadczy o pewnego rodzaju paranoi i z dużym prawdopodobieństwem jest niezdrowe. Mój mózg pracuje niemal permanentnie w trybie zarządzania kryzysowego, w ogromnym napięciu i stresie. Psycholożka zasugerowała że być może to dokłada cegiełkę do nawrotów depresji. Ale jest to również wyjaśnienie jak to jest, że udaje mi się nie gubić co chwilę kluczy, słuchawek czy właśnie portfela, pozwala zaoszczędzić mnóstwo kasy i poczucia winy. Zastanawiam się, czy jeśli na terapii uda mi się wyłączyć to zarządzanie kryzysowe to czy zacznę generować koszty za zgubione rzeczy i nie zje mnie wtedy poczucie winy. Sama nie wiem co gorsze. 


Osoby z ADHD zapominają o rzeczach, których nie maja przed oczami. Na przykład mają problem z utrzymywaniem relacji na odległość, czy odpowiadaniem na wiadomości, zapominają zarówno o rzeczach jak i o ludziach. 

Ja na wiadomości odpowiadam od razu. I to też wynika z niesamowicie silnego poczucja... obowiązku? Chodzi dokładnie o to, by nie zapomnieć i nikogo nie urazić, albo nie wyjść na chamkę. Oj, to, że mogłabym zachować się względem kogoś nieuprzejmie jest dla mnie bardzo silnym motywatorem. Odpowiadam więc natychmiast, bo tak wypada i po to, żeby mi to nie uciekło. Mam koleżankę, z którą wymieniam maile. Po moim mailu zajmuje Jej kilka tygodni by się do mnie odezwać - nic dziwnego, ma pracę, dwójkę dzieci i masę innych obowiązków. Ja odpisuje natychmiast i... zapominam o Niej do momentu, kiedy dostanę od Niej email. (Pozdrawiam Cię Dominiko!)  Ta wymiana wiadomości jest bardzo przyjemna, więc natychmiastowe odpisanie nie jest trudne. Gorzej idzie mi z "ciężkimi" sprawami. Kiedy tydzień temu dostałam maila od Véronique z zapytaniem czy mam już datę rozpoczęcia nowej pracy, nie miałam ochoty jej odpowiadać i faktycznie zapomniałam o niej na jakiś czas. Dopiero po tygodniu trafiłam ponownie na jej maila czyszcząc skrzynkę (za dużo nieważnych wiadomości mnie rozprasza) i - już w wielkim poczuciu winy - odpisałam jej, że pracy nie będzie. Przyznaję też, że kiedy wymiana wiadomości trwa długo, (jak w dyskusjach z moim kuzynem na tematy polityczne,) zdarza mi się znudzić rozmową i zapomnieć nie tylko odpisać, ale i zapomnieć, że w ogóle do siebie pisaliśmy. I tak niektóre tematy pozostawiam bez odpowiedzi już na zawsze. 

W tym roku miałam jeszcze jedno zaskoczenie. Zapomniałam, że mam późno jesienną kurtkę, w którą się mieszczę i tej jesieni kombinowałam jak koń pod górę, by chłodniejsze dni obskoczyć jakoś w trenczu, który siłą rzeczy nie jest dość ciepły. Sprawę ratował  jeszcze londyński wełniany płaszcz, który dostałam od koleżanki, więc nie spieszyłam się z zakupem czegoś nowego, aż nagle szukając czegoś zupełnie innego w szufladzie, gdzie na lato lądują rzeczy jesienno-zimowe, znalazłam kurtkę, którą kupiłam dwa lata temu dokładnie na taką pogodę. 

Mimo wszystko, znowu radzę sobie całkiem nieźle. Sporą część problemu sprawnie kompensuję, do tego stopnia, że - znowu - nie pomyślałam, że coś jest ze mną nie tak, nawet jeśli na niektóre z problemów rozwiązania nie wymyśliłam.

Znalazłam za to sposób na niezapominanie o spotkaniach. Wszystko, absolutnie wszystko co planuję na dany dzień, zapisuję w kalendarzu google. Google i bez tego wie gdzie jestem i co robię, więc nie czuję się szczególnie źle z tym, że podam mu trochę więcej detali. I tak, mam pięć różnych kalendarzy na swoim koncie, każdy z przypisanym innym kolorem. Jeden na spotkania na żywo: z szefem, wizyty u lekarza, seminaria, spotkania ze znajomymi, rehabilitacja... Absolutnie wszystko, co wymaga mojej gdzieś obecności. Drugi kalendarz jest na wszystkie aktywności on - line. Trzeci jest na plan dnia. Kiedy pracuję, wpisuję tam nad czym mam usiąść, jakie doświadczenia wykonać i staram się rozplanować  czas na nie mnożąc to, ile mi się wydaje, że zajmą x3 i zaokrąglając w górę. Czwarty kalendarz jest na przypominajki "zadzwoń do optyka", "umów psa do weta", "zamów karmę"... Piąty jest na jakieś wyjątkowe rzeczy dotyczące Joshuy: wyjazd służbowy, wyjazd do Polski, cokolwiek co ma wpływ na moje planowanie. I każde z tych wydarzeń ma ustawione conajmniej dwa przypomnienia. 

Hmmm... Jak tak na to wszystko teraz patrzę, to się zastanawiam, jak ja mogłam nie zauważyć, że coś ze mną jest nie tak?  Tak czy inaczej ten lifehack jest genialny. Telefon mam zawsze przy sobie (bo tu tez działa moja paranoja, związana ze strachem odcięcia się od możliwości natychmiastowego ze mną kontaktu). Gdziekolwiek się nie umawiam, natychmiast wpisuję to w kalendarz, który zawsze jest ze mną. Za karteczki z terminem następnej wizyty u lekarza dziękuję, i tak je zgubię. Szkoda papieru. Poza tym  kalendarz google ma przypomnienia, a papierek w torebce - nie. Dzięki temu funkcjonuję zupełnie sprawnie. 

No dobra, przyznaję, czasem mimo wszystko zapomnę zerknąć w kalendarz i coś mi ucieknie. Ale to są naprawdę bardzo wyjątkowe sytuacje. 


Przykładowy tydzień osoby bezrobotnej, która nie ma nic do roboty.

Kolejny lifehack obejmuje moje funkcjonowanie w pracy. W labie wiele rzeczy robi się według specjalistycznych protokołów. Czasem są tam nudne, powtarzalne czynności i na przykład po kolejnych 10 minutach płukania szkiełek można nie pamiętać które z pięciu płukań to było. Albo po którym etapie wirowało się próbki. "Utrwaliłam je już, czy jeszcze nie? No, cholera jasna, nie mam pojęcia gdzie jestem i co mam już zrobione! A może one już były permeabilizowane? NIE WIEM!!" - Zdarzyło mi się to w trakcie pracy na VUB. Po "wyizolowaniu komórek z "litej" tkanki i oczyszczeniu, utrwala się je, zwirowuje (by wylać tylko płyn w którym były zawieszone i dodać czegoś innego - tu płynu do płukania - miesza się, by opłukała je kolejna porcja płynu, znów się je zwirowuje, wylewa płyn, dodaje się związek do permeabilizacji, czyli rozwalenia błon komórkowych, co jest konieczne dla znakowania przeciwciałami, inkubuje się to przez pewien czas na lodzie i znów dwa razy zwirowuje, płucze, zwirowuje... I to jest zaledwie część ze wszystkich płukań, inkubacji i wirowań. A że miałam 12 różnych próbek i każdą z nich trzeba było tak potraktować, to wszystkie te kroki zajmują jakieś dwie godziny pracy! I nagle wyjęłam próbki z wirówki i nie miałam pojęcia czy wykonałam utrwalanie, czy permeabilizację czy w ogóle jeszcze nic  tych rzeczy. Zdarzyło mi się to jeden, jedyny raz. Następnym, i każdym kolejnym razem, drukowałam sobie protokół (jedyne dwie strony) i po wykonaniu każdego kolejnego punktu zaznaczałam na protokole, że go wykonałam. W takiej sytuacji wciąż może się zdarzyć, że zapomnę coś zaznaczyć, ale wtedy co najwyżej powtórzę pojedynczy krok, zamiast zgubić się w całych przygotowaniach i tracić godziny pracy.

Inne sposoby miałam w aptece na recepturze: Każdy składnik, który już dodałam, lądował w dalszym lewym rogu stołu. Właśnie tam. Raz, że niczego nie dodałam dwa razy, a dwa - mogłam jeszcze jeden raz się upewnić, że nie pomyliłam się ze składnikiem. Pamiętam, jak kiedyś wyrzuciłam zmieszane składniki na jakieś proszki, bo nagle dopadły mnie obawy, czy biorąc  składnik X z szafki nie pomyliłam pojemnika i nie dodałam składnika Y. I w sumie byłam pewna, że nie, ale jednak paranoja nie pozwoliła mi przestać się martwić, więc zrobiłam mieszaninę proszków jeszcze raz. A przecież zawsze sprawdzałam składniki trzy razy: biorąc z półki, dodając i odkładając na półkę, tak, jak powinno się to robić. Odłożenie w konkretne miejsce stołu dawało mi poczucie większej kontroli, bo miałam jeszcze ten jeden, dodatkowy raz, po wykonaniu całości, na sprawdzenie, że wszystko jest jak należy.

Również w labie, pracując z wieloma barwnikami przekładałam je sobie na stojaku, by mieć pewność, że dany barwnik dodałam, że dana probówka jest już zrobiona. Każda jedna fiolka/probówka wzięta do ręki była odkładana o jeden rządek "wyżej". Niesamowite, ale to działało. Wciąż musiałam się bardzo skupiać na tym, co robiłam ale nawet przy skupieniu nie pamiętałabym czy to była szósta, czy może już ósma probówka. A mając swój "system" byłam w stanie poprawnie wybarwić osiemdziesiąt próbek dwudziestoma czterema barwnikami. Takie lifehacki uratowały mi może nie życie, ale pracę w labie na pewno. 



Pewnie, że miałam i wpadki: do dziś pamiętam, jak przygotowywałam próbki jako magistrantka. Próbki 1 - 5 miały być utrwalone, próbki 6-9  - nie, ale wszystkie należało odpowiednio wybarwić. Już wtedy, robiąc to po raz pierwszy, miałam obawy, czy nic nie pomylę, więc rozpisałam sobie tabelkę, co, kiedy i gdzie dodaję, żeby się nie pomylić. Oczywiście tabelka sobie, a działanie sobie: utrwaliłam wszystko. Musiałam wtedy pójść do szefa i mu o tym powiedzieć. Rany, było mi tak strasznie głupio! I nie miałam pojęcia dlaczego mimo takiego skupienia i starania się tak idiotycznie zawaliłam. Ale jednak te wpadki nie były jakoś super częste. 


Następny opisywany przez Rox i poruszany na grupie problem, to higiena osobista. Punkt, którego nie rozumiem. Jak to "można zapomnieć się umyć"? Jeśli zaraz po obudzeniu się nie wejdę pod prysznic, mam wrażenie, ze się lepię i czuję, że... źle pachnę. Nie jest to smród, nie jestem przepocona, ale czuję zapach, którego czuć nie powinnam. Jeśli z jakiegoś powodu nie mogę się rano wykąpać, lepiej do mnie nie podchodzić. Jestem wtedy piekielnie rozdrażniona. Nie rozumiem jak można po wstaniu paradować w piżamie, wypić kawę, czy przeczytać wiadomości. No nie, po prostu nie. Łóżko -> prysznic. Tak samo jest po całym dniu. Po prostu nie ma takiej opcji, bym poszła spać nie idąc pod prysznic. Przypuszczam, że ma to coś wspólnego z moim piekielnie czułym węchem. I może ogólnie nietypową pracą mojego mózgu. Ale w tym punkcie kompletnie nie jestem jak "ADHDer" opisywany na grupie fejsbókowej czy przez Rox. To akurat kompletnie nie ja. 


Wychodzi mi na to, że tam, gdzie mogę mieć jakieś problemy związane z ADHD zaraz wchodzi coś innego i rekompensuje deficyty uwagi. Prawdopodobnie... No dobra, jednak mam jakieś lęki, które wymuszają większą uwagę w trosce o rzeczy, które potencjalnie mogłabym zgubić, ale jest tam też świadome działanie by przeciwdziałać takim wypadkom. Tak samo w pracy: błyskawicznie opracowałam sposób, żeby zminimalizować ryzyko pomyłek, bez zastanawiania się, dlaczego tak łatwo jest mi się pomylić. To daje mi przewagę, której innym ADHDerom może brakować i maskuje problemy. Dlatego w odróżnieniu od wielu innych osób nigdy nie szukałam diagnozy czy pomocy. 







Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Modowe zawirowania i impreza u pani ambasadorki.

Post zbiorczy na różne tematy

Szukania pracy ciąg dalszy