Kurs integracyjny, czyli naprawdę ciekawe rzeczy o życiu w Belgii.



Tak naprawdę, to ja kursu integracyjnego robić nie muszę. Jestem w Belgii już 5 lat, a kurs stał się obowiązkowy dla nowych przyjezdnych i to tych z poza EU. Ale jeśli chcę dostać belgijskie obywatelstwo, muszę zdać egzamin. Pomyślałam, że strasznie głupio byłoby ten egzamin oblać. Poza tym w żadnym miejsc u pracy ani ja ani Joshua nie mieliśmy jak za bardzo się zintegrować. Jedyne znajomości z Flamandami były w grupie tropieniowej, a ostatnio Ivan z Didierem z klubu bonsai i sąsiadka - Liane. To jednak niewiele. Cała masa rzeczy typowych dla tego kraju mogła nam uciec. Poza tym kursy w Solvusie, na które skierowało mnie VDAB jest naprawdę są fajne. Pomyślałam, że uczestnictwo w kolejnym może być dla mnie z pożytkiem. O, rany, ale wtopiłam! 

Zajęć jest 15, a każde spotkanie trwa 4 godziny. CZTERY. GODZINY! W dodatku nudne to jest jak nie wiem, bo istotne rzeczy przekazać można by w 60 - 90 minut, a pozostały czas przeznaczony jest na integrację. Integruję się zatem z Arabami, Hindusami i Azjatami, białą dziewczyną, która z rodziną uciekła z RPA po tym, jak drugi raz zostali zaatakowani we własnym domu i Amerykanką, która przyjechała do swojego chłopaka. Nie mam nic przeciwko, bo grupa jest w 90% super fajna (10% się nie odzywa), ale trochę zabawne, że integracja ma dotyczyć życia w Belgii, a my rozmawiamy o tym co jak wygląda w naszych dawnych krajach. Nawet prowadząca kurs pochodzi z Filipin. 😀 To akurat zaleta, bo w Blegii żyje już 17 lat i zna ten kraj, ale też jako imigrantka wie, co będzie ważne dla nas. 

I tak, dwa razy w tygodniu siedzę przed kompem długie godziny, a do tego mamy zadania domowe, które zajmują kolejne długie godziny, a przygotowane są jak dla osób niepełnosprytnych. Ich poziom przeważnie obraża moją inteligencję ale ma opcji, że je opuszczę, bo trzeba klikać, przesuwać napisy i tak dalej. Już mam dość, a mam za sobą dopiero dwa tygodnie spotkań! 😖


Ale wśród wszystkich tych nudów przewijają się rzeczy WAŻNE. Mam na myśli tak ważne, że powinny być drukowane na ulotkach i rozdawane ludziom na lotniskach. No dobra, może nie na lotniskach ale w urzędach miasta już tak.  

I tak dowiedziałam się na przykład tego, że wspólne konto w banku jako jedyne dla mnie i Josha to błąd. Otóż, każde z nas ma swoje konto w Polsce, jeszcze z czasów, kiedy nie byliśmy razem.  Ale już za granicą, od czasu USA mamy jedno wspólne konto. Po prostu łatwiej nam mieć wszystko razem, kiedy schodzą opłaty za mieszkanie, za samochód, płacą się rachunki i tak dalej. Jedno konto zwiększa przejrzystość tego co mamy, korzystamy z jak chcemy i jak potrzebujemy. Ale w Belgii to może być pułapka. Otóż zgodnie z Belgijskim prawem w razie śmierci jednego z małżonków, dziedziczenie idzie w linii krwi: dzieci, rodzeństwo, rodzice... Gdzieś, dopiero na szarym końcu jakieś grosze dostaje współmałżonek. A ponieważ jesteśmy rezydentami w Belgii już ponad 5 lat, te przepisy obowiązują również nas. I tak, w przypadku śmierci jednego z małżonków wspólne konto jest BLOKOWANE (!) na cholera wie jak długo, ale że to Belgia, to pewnie na bardzo długo.  Gdybym kopnęła w kalendarz, Joshua nie miałby za co chleba kupić! Z resztą, co tam chleb, nie miałby na psią karmę! Dlaczego, do jasnej Anielki, nie powiedziaął nam o tym żaden pracownik banku?!

Zatem, wspólne konto zostaje, ale oprócz tego każde z nas zakłada swoje i wpłacamy tam po połowie oszczędności. Na wszelki wypadek. Druga sprawa, to wizyta u notariusza i testamenty. W życiu się nie spodziewałam, że w tym wieku będę o takich sprawach myśleć, ale serio, oni (Belgowie) są rąbnięci i nie pozwolę im rozporządzać moją kasą nawet jak już nie będzie mnie to obchodziło. 

Kolejna ciekawostka to Global Medical Dossier. Zakłada toto lekarz na prośbę pacjenta. Złożenie kosztuje 30€, ale cała ta kwota jest zwracana przez ubezpieczyciela. Zaś później, przy każdej wizycie lekarskiej, osoba, która ma GMD ma o 30% wyższą refundację tejże wizyty! (Tu za każdą jedną wizytę się płaci, a później ubezpieczyciel zwraca później część kosztów). Co GMD daje ubezpieczycielowi? Każdy lekarz do którego trafiam może sobie wszystko w nim sprawdzić, nie powtarza więc niepotrzebnie badań. No, w każdym razie musi im się to jakoś opłacać.

Dowiedziałam się też, że muszę pogrzebać w papierach od ubezpieczyciela i sprawdzić koszty wizyt u dentysty, bo jeśli nie mam co roku wizyty kontrolnej, to w razie czego płacę później więcej. Tymczasem my załatwiamy wszystkie wizyty w Polsce, więc u dentysty w Belgii nie byliśmy ani raz. Może będzie warto wybrać się raz w roku, tak na wszelki wypadek? 

W sumie niegłupio by było również przeglądnąć oferty różnych ubezpieczycieli, bo o ile podstawowe kwestie są identyczne, to oferta może różnić się detalami, a ja niestety i leków trochę łykam i po lekarzach chadzam. Może któryś ubezpieczyciel NIE refunduje "medycyny"alternatywnej? 

Kolejna rzecz, która spowodowała, ze mi szczęka opadła. Nareszcie zrozumieliśmy czemu nigdy nie mieliśmy badań okresowych w pracy. Otóż w Belgii nie praktykuje się badań kontrolnych. Owszem, co 3 lata mam cytologię, a po 50 roku życia co roku mammografię. Ale nic więcej. I tak, moja koleżanka w wieku lat 46 jest już kilka lat po amputacji piersi z powodu raka. Po chemii jeszcze dochodzi do siebie. A tymczasem do kontrolnej mammografii, która ma zapobiec temu przez co przeszła ma jeszcze 4 lata. USG? Kiedy rok temu spytałam o to ginekolożkę, dowiedziałam się, że "nie trzeba"(!). Jaaaasne. Zaraz przy pobycie w Polsce poszłam zrobić prywatnie. Sorry, jeszcze na głowę nie upadłam. Przy moim rozmiarze, zanim coś wyczuję, to będzie posprzątane. 

Jeszcze w Namur miałam badanie krwi, ale to na prośbę, do której przychylił se mój lekarz. Poprosiłam Dr. Paula o sprawdzenie cholesterolu, który już jako nastolatka miałam wysoki. I jeszcze uzupełnienie: w Balgii nei można dobie pójśc do Diagnostyki i zażyczyć badania. Nie. Każde badanie krwi musi zlecić lekarz. Mój cholesterol dalej trzyma się dość wysoko, ale jeszcze nie łapie się na leki. Dr Paul zasugerował mi jedynie zmianę diety... z czego wycofał się ze śmiechem, kiedy powiedziałam mu co jem. Był z resztą w ogóle tak miły, że oprócz cholesterolu dał mi morfologię i próby wątrobowe. Tak się zastanawiam, ilu Belgów nie leczy się na coś, bo nie wiedzą, że powinni?

Dowiedziałam się też, czemu jeszcze w Namur zapłaciłam tak dużo za karetkę. Otóż, w nagłych wypadkach, należy najpierw skontaktować się z własnym lekarzem, który dopiero "przepisze" wezwanie karetki, czy wizytę na oddziale ratunkowym. Tak! Z rozległym zawałem serca, albo nagłym zatrzymaniem krążenia, należałoby najpierw dzwonić do swojego internisty (w godzinach jego pracy), by łaskawie klepnął nagłą potrzebę, a dopiero później po karetkę, inaczej usługa jest płatna (i to nie mało). Może i ma to jakiś sens, Maćkowi (mój brat jest ratownikiem medycznym i nieraz klnie na wezwania do rozciętego palca, albo "od trzech dni brzuch boli")  pewnie by się spodobało, ale w nagłych przypadkach ta zasada jest jednak idiotyczna.

Ostatnio na kursie omawialiśmy edukację i naprawdę, gdybym miała dzieci, byłoby to niesamowicie przydatne. Z ciekawostek, w Belgii nic nie jest zupełnie darmowe. W podstawówce płaci się 50€, w szkole średniej 95, a studia to już w ogóle, około 1000€ za rok. 

Jutro nowy temat, ciekawe czego dowiem się tym razem 😀


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Modowe zawirowania i impreza u pani ambasadorki.

Post zbiorczy na różne tematy

Szukania pracy ciąg dalszy