Idzie wiosna, pracy nie będzie.

Wczoraj miałam bardzo kiepski dzień. Była już środa, więc minął tydzień od mojej wizyty w VIB. A taka byłam po niej zadowolona!

Zaproszenie obejmowało lunch, więc upiekłam ciasto, by przynieść deser jako swój wkład, co zostało bardzo miło przyjęte. Prezentację omówiłam wcześniej z zaprzyjaźnioną profesorką, która zwróciła mi uwagę na ważny szczegół: w tak krótkim czasie nie ma szans powiedzieć wszystkiego, więc raczej nie o poznanie mojej wcześniejszej pracy miało w tej pezentacji chodzić. Beata zgadywała, że potencjalny pracodawca chce zobaczyć JAK prezentuję temat, a zatem forma może być nawet ważniejsza niż treść. Przyznałam jej całkowitą rację. Przygotowałam prześliczną estetycznie prezentację, omawiającą tylko dwa z sześciu projektów, w których brałam udział i trzy wybrane obrazy z innych. Wybrałam temat z najładniejszymi obrazkami i największą liczbą różnorodnych eksperymentów oraz drugi ze złożona analizą obrazu. Ale przede wszystkim nie przeładowałam jej i skupiłam się na prostym przekazie, zrozumiałym dla dla ludzi, którzy nie siedzą w temacie. Udało się. Nawet zgarnęłam za to pochwałę w krótkiej rozmowie jeden na jeden pod koniec spotkania. 


Wychodząc czułam się naprawdę pewnie, oceniłam, że mam jakieś 70% szans na dostanie tej roboty. Niestety, minął tydzień a ze mną nikt się nie skontaktował. Z doświadczenia wiem, że to znaczy, że zatrudnili kogoś innego. No cóż, na tym ostatnim etapie było nas tam troje, wybranych z 75 kandydatów. Pozostali tez musieli być dobrzy. Może mieli doświadczenie w CLEM, którego ja nie miałam?

Tak czy inaczej jeszcze we wtorek wysłałam kolejną aplikację, tym razem do Bioimaging Core w Leuven. Ale tam szukają niedoświadczonego postdoca, a ja broniłam doktorat 10 lat temu. Mogą od razu wyrzucić moje CV do kosza. Więcej ofert nie ma. Po prostu nie ma. Nadal jestem bezrobotna, zasiłek spadł już o 200€, kilka razy w miesiącu Solvus organizuje spotkania na które niezbyt entuzjastycznie się loguję, ale z których ostatecznie zawsze coś tam wyciągam. Wczorajszy dzień przyniósł mega doła. Zjadłam litr lodów i poprawiłam czekoladą. Trochę pomogło. Dziś znowu myślę, by przeprosić się z apteką, ale do tego muszę najpierw opanować język. A moja pamięć dalej jest do niczego.


Mój psychiatra sugerował, że nowy lek może działać. Rozmawialiśmy przed wylotem na Barbados. Już wtedy zauważyłam, że trochę mnie znieczuliło emocjonalnie. Przestałam zamartwiać się o psy. Niestety kolejnych zmian w samopoczuciu nie widzę. Powinnam mieć już więcej energii, motywacji, a przynajmniej powinnam mieć lepszy nastrój. Nie widzę tego. A może po prostu okoliczności nie są idealne? W końcu idzie wiosna, najgorsza i najbardziej depresyjna jak dla mnie pora roku. Dalej próbuję ćwiczyć. Moja trenerka - Sofia - przychodzi i znęca się nade mną, ale ostatnio znów daje mi czadu kręgosłup, więc zamiast pilatesu i ćwiczeń siłowych robimy jogę. Dieta wywaliła się półtora miesiąca temu i nie mam zupełnie motywacji by do niej wrócić. 

W sobotę pojechałam z Charliem na hovawarcki trening, który nasza niezastąpiona Tine robi 4 razy w roku. Tym razem był to "PSIlates" jak nazywaliśmy ćwiczenia na równowagę. W Namur chodziliśmy łazić po kamieniach, tu nie mamy żadnej "ścieżki zdrowia" i zupełnie zapomnieliśmy, że można robić z psami takie rzeczy. Były więc dmuchane materace, były duże piłki do ćwiczeń, huśtawka, jakiś podest. Wiele elementów było gumowych, więc Moyra i tak nie mogłaby ćwiczyć. Po powrocie postanowiłam wyjąć plastikowe pudełka, które kupiliśmy kiedyś dla Moyry, żeby się pobawić w ogródku. Tyle, że plastikowe pudełka zostały zużywane w bijkeuken do przechowywania różnych rzeczy. Pogadaliśmy trochę z Joshem i postanowiliśmy zrobić Burkom prawdziwy plac zabaw. Trochę to potrwa, bo trzeba będzie zgromadzić materiały, a że chcemy po taniości, to musimy upolować coś z używanych mebli, może zaczniemy od palet. Tak czy inaczej powstaje jakiś plan. Może wyjdzie z tego coś fajnego. 



Tymczasem pogoda jest totalnie zmienna. Dziś jest ciepło i słonecznie i duże zachmurzenie i gwałtowne opady deszczu i ciepło i nie za bardzo - wszystko na raz. Do zmienności pogodowej w Bergen jeszcze trochę temu brakuje, ale coś w te same klimaty. Moja wiśnia kwitnie. Kiedy skończy, czeka ją ostre przycinanie. 




Ale w sobotę, na pierwszy rzut pójdzie sosenka, którą kupiłam na wystawie. Akurat o 13 mamy spotkanie klubu bonsai w Leuven, do którego zapisaliśmy się jakieś dwa miesiące temu, to ją zabierzemy. Joshua chyba zabierze swojego pokręconego jałowca, z którego chciał zrobić kaskadę, ale wysłał zdjęcia do gościa, który miał zaproponować ciekawy pomysł na rozwój drzewka i dostał zupełnie inną propozycję. Zobaczymy co wymyślą tutejsi spece. 



Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Modowe zawirowania i impreza u pani ambasadorki.

Post zbiorczy na różne tematy

Szukania pracy ciąg dalszy