Barbados ciąg dalszy

 Joshua na Barbados normalnie chodził do pracy, więc w ciągu dnia musiałam znaleźć sobie zajęcie sama. Nie ukrywam, moja forma idealna nie była i tak sama z siebie mogłabym po prostu siedzieć w hotelu i nigdzie nie wychodzić. Ale jednak wiedziałam, że więcej w takie rejony się nie wybiorę i kiedyś będę żałować, że siedziałam w hotelu, więc... kiedy po surfingu Joshua podsunął mi SUPa, stwierdziła, że pójdę.

Po 15 min spaceru pieszo musiałam odpocząć w cieniu. W końcu zebrałam siły i poprosiłam o deskę wraz z pięciominutową instrukcją jak jej używać. Okazało się jednak, że zapłacić mogę wyłącznie gotówką, a tej nie miałam. No dobra, mówi się trudno. Uśmiechnęłam się trochę wymuszenie, że może uda mi się jakoś cashback zorganizować, bo bankomat odmówił wydania kasy na belgijską kartę. Ciemnoskóry chłopak o jadowicie zielonych oczach powiedział "I tak cię nauczę". I poszedł po deskę. 

SUP był prosty. Ktoś już w wodzie poradził, żebym najpierw spróbowała popływać na kolanach dla wyczucia co i jak. Pomysł był dobry, ale ja miałam nawet lepszy. Ponieważ potrafię, jak Azjaci kucać na całych stopach, a nie tylko na palcach, wykorzystałam i taki sposób. Kiedy już poczułam, że wiem o co chodzi, wstałam... i prawie od razu wpadła do wody. 😁

Ale to był jedyny raz. Później szło mi już zupełnie dobrze. Niestety po trochę ponad godzinie cały zapas zmobilizowanych sił się wyczerpał. Wróciłam na brzeg i jakimś cudem dotarłam z deską pod SUPową budkę. Ale musiało być widać jaka jestem wyczerpana, bo ktoś pytał, czy wszystko ok i czy nie potrzebuję pomocy. 

Joshua przysłał wiadomość, że jesteśmy zaproszeni na kolację z ludźmi z jego pracy. I tak poznałam przemiłą Kathy, z którą trochę ponabijałyśmy się z Josha, Michelle, która jest jego szefową i tego strasznego Craiga, który często się czepia i robi kłopoty (poniekąd słusznie, bo kierowniczka biura bimba sobie na zasady akceptowania wydatków i wprowadzania faktur, a że już faktury to działka Joshuy, to i dochodzi do spięć).  Tak, na ludzie, gość o posturze szafy trzydrzwiowej i wyglądający bardziej na ochroniarza, niż super łebskiego dyrektora finansowego, był całkiem spoko. Było tez kilka innych osób, których imion nie pamiętam. 

W końcu udało się wyciągnąć kasę z polskiej karty, więc na SUPa poszłam również w piątek. Później ponad godzinę przegadałam z lokalesami na plaży (oczywiście schowana w cieniu). 

Wieczorem wybraliśmy się na spacer wzdłuż plaży i obiad dla mnie, bo Joshua najadł się w pracy podczas wszelkich prezentacji, które tego dnia mieli. 

W sobotę firma zasponsorowała nam taksówkarza i objazdówkę po wyspie. Ja bardzo chciałam zobaczyć las tropikalny. Nie wiem czemu, spodziewałam się, ze będzie pełen ptaków. Nie był. Czasem faktycznie było słychać jakieś pierzaste stworzenia, ale ich wypatrzenie okazało się trudne. Natomiast sam las był taki jak na filmach, ale na żywo niesamowity. Zrobiliśmy te "trudną" trasę. Poza grząskim błocie w jednym miejscu i bieganiu góra - dół - góra - dół, które, przyznaję, dało mi zakwasy, trudności na trasie nie było. 












W trakcie zwiedzania lasu kilkakrotnie zetknęliśmy się z najgroźniejszym zwierzęciem na Badrados - ślimakiem. Nie, nie żartuję. Bajońskie ślimaki przenoszą groźne zoonozy. 










Po zwiedzeniu lasu pojechaliśmy zwiedzić do kompletu tropikalny ogród się Anthony'ego - najpiękniejszy ogród na wyspie. 
Faktycznie miejsce było "magiczne". Kwiaty, które znamy z doniczek rosły sobie same z siebie. Było ich mnóstwo, a wiele takich, których nie widzieliśmy wcześniej. 

Pomiędzy nimi rosły palny i stały ławeczki. W ogrodzie plątały się adoptowane koty i pies sir Anthony'ego, a sam właściciel przyjmował zwiedzających na werandzie swojego domu. My też chwilę z nim rozmawialiśmy. Muszę stwierdzić, że absolutnie nie wyglądał na swoje sto lat. 





















Później taksówkarz zabrał nas na objazdówkę po wyspie i pokazał nam kilka ładnych widoków. 
Zahaczyliśmy również o miejsce gdzie żyją słynne zielone małpy. Szczególnie fajny widok stanowiła mama z młodym, którego jeszcze karmiła. 

Pożegnaliśmy taksówkarza w Bridgetown, mając nadzieję, że kupimy jeszcze jakieś pamiątki (nie udało się) i do hotelu wróciliśmy już autobusem. Przejażdżka sama w sobie kwalifikuje się na przygodę. U nas jednak kierowcy jeżdżą o wiele delikatniej. 





















Na niedzielę znalazłam nam jeszcze jedną atrakcję. Do teraz nie wiem czy Joshua miał ochotę się wybrać i czy nie był zawiedziony, ale popłynęliśmy oglądać rafę w okolicy Barbados. Łódka podwodna zabrała nas na 138 ft poniżej poziomu morza. 










Oglądnęlismy trochę ryb, posłuchaliśmy jak Jordan, nasz przewodnik, opowiadał o tych rybach (ciekawie i na wesoło). Później został już tylko powrót. Tym razem nie dopłacaliśmy do biletów i siedzieliśmy osobno, zakładając, że i tak chcemy spać. Wyjątkowo jednak wyspać mi się nie udało. Do Belgii wróciliśmy z opóźnieniem, ale stwierdzam, że fajnie jest mieć lotnisko 15 minut od domu. 


Ogólnie z wyjazdu jestem bardzo zadowolona. Nie wiem jaki ma udział w poprawie mojego samopoczucia, ale czuje się zdecydowanie lepiej. Mam nadzieję, że choć trochę zawdzięczam nowym lekom (weszłam, jak to zwykle bywa, na podwójną dawkę). 
Psy przywitały nas bardzo wylewnie, ale wiem, że było i dobrze. Z resztą po wyjeździe rodziców Moyra mocno tęskniła. Spała pod drzwiami, nie chciałam chodzić na spacery. To klasyczne zachowanie Moyrackie kiedy ktoś ze stada znika. 

Po wyjeździe rodziców przyszedł czas na powrót do rzeczywistości. W czwartek miałam ostatni etap starań o pracę.  Odwiedziny w VIB i prezentacja. Poszło mi bardzo dobrze. Pytanie jak poszło innym. Mam nadzieje, że dowiem się w poniedziałek (i że to mnie wybiorą). Ale na wszelki wypadek przygotowuję już nowe papiery do wysłania. tak, żeby mieć się czym zająć jeśli tu się zdobyć roboty nie uda.  




Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Modowe zawirowania i impreza u pani ambasadorki.

Post zbiorczy na różne tematy

Szukania pracy ciąg dalszy