U mnie wszystko dobrze.

Nie mam w zwyczaju pisać na blogu pisać o swoich problemach, bo i co to kogo obchodzi? O tym jak jest z ręką też nie pisałam kiedy było naprawdę źle, bo było mi głupio się nad sobą użalać. Ale z drugiej strony pisząc o tym, co u nas się dzieje ciężko pewne sprawy pominąć. Dlatego tutaj wyjdę poza swoją strefę komfortu i napiszę coś więcej o sobie. 

I tak wszyscy wiecie, że miałam kiedyś depresję. Z resztą ja nigdy się tego nie wstydziłam, wychodząc z założenia, że jak ktoś ma problem z tym jaka jestem, to niech się prędziutko oddali. 😉  Ale powiedzenie, że TERAZ jest źle, zawsze przychodziło mi z trudem. Za pierwszym razem nie powiedziałam nawet rodzicom. W końcu się wydało, ale dopiero po kilku dniach przebywania u nich w domu. W udawanie, że jest ok, jestem dobra. Poza tym nie chciałam, żeby ktoś pomyślał, że się nad sobą użalam,  bo uważam, że to strasznie obciachowe. Ostatni powodem jest to że kiedy mówię o tym jak jest, dopuszczam do głosu to jak się czuję i natychmiast robi się źle i chce mi się płakać. Wolę te kwestie zepchnąć gdzieś na bok, odseparować od świadomości.

A jest tak: Moja depresja mogłaby już pić alkohol w USA. Pierwszy raz zostałam zdiagnozowana 1 marca 2001. Nie wiem czemu pamiętam tę datę, w końcu byłam wtedy w koszmarnym stanie. A jednak to wtedy wtedy dr. Wrzesień potwierdziła to, co zdiagnozował u mnie (przez internet) kolega, mieszkający w Toruniu, w tamtym czasie mój najlepszy kumpel.  Od razu dała mi lek, skierowała do psychologa. Trzy kolejne lata były ciągłym koszmarem. Psycholog to była jakaś ściema, leki nie działały. W końcu samo mi przeszło. 

Dziś już nie pamiętam tamtego smutku, który odczuwałam za pierwszym razem, pamiętam tylko, że był to rodzaj takiej najgłębszej rozpaczy. gardło ściskało mi się do bólu, że nie mogłam oddychać z żalu Pamiętam, że nie miałam siły odpowiedzieć nawet "tak" lub "nie" ani się poruszyć. I że lekarka co wizytę wystawiała mi  receptę i kolejne skierowania do szpitala, a ja, zgodnie z naszą umową chowałam je do torebki, by mieć je "na wypadek gdybym jednak zdecydowała, że pójdę". Nigdy nie poszłam, bo nie umiałam sobie wyobrazić przerwania studiów. Po prostu musiałam dostać  się na zajęcia z fizjologii, bo cztery nieobecności w ciągu dwóch semestrów powodowały konieczność powtarzania przedmiotu. Co jak co, ale poczucie obowiązku to ja mam silne. Pamiętam, że po powrocie do domu po prostu siadałam na podłodze pod drzwiami i siedziałam godzinę albo i dwie, zanim zebrałam siły by przynajmniej zdjąć buty i kurtkę, ale na tą pierdoloną fizjologię zawsze jakoś dałam radę dotrzeć. (Pewnie, że ostatecznie i tak uwaliłam, bo nie dałam rady napisać kolokwiów tworzonych przez pracujących tam psychopatów. Prawda była taka, że kolokwia były nastawione na uwalanie ludzi a ja nie byłam w stanie się uczyć, myśleć, a już napewno nie byłam w stanie udzielić wszystkich odpowiedzi w zbyt małym limicie czasu.) Po trzech latach Suka zdecydowała się mi odpuścić. Tak, nazywam swoją depresję Suką. W końcu jest pełnoletnia, zasługuje więc przynajmniej na imię.

Wróciła po kolejnym roku, również w ciężkiej postaci, ale tym razem wiedziałam już, niezaprzeczalnie, że ten smutek kiedyś mija, bo już tego doświadczyłam. I ta świadomość spowodowała, że jednak było lżej. Poza tym poszłam na oddział dzienny na terapię zaburzeń lękowych i zrozumiałam mechanizm nim rządzący. Mówi się, że można mieć stany lękowe bez depresji, ale nie ma depresji bez lęku. Wtedy faktycznie miałam objawy lękowe, choć nie miałam pojęcia czym one są. Po terapii, wiedząc jak się objawiają i z czego mój lęk wynika,  potrafię go rozbroić. Wcześniej bywało tak, że dostawałam zawrotów głowy albo nie mogłam się zmusić, by dokądś pójść. Od kiedy nauczyłam się, że to tylko objaw lęku, potrafiłam wszystko sobie wytłumaczyć i nagle objaw znikał. Tym razem chorowałam tylko półtora roku.

Niestety, Suka nie odpuściła. Wracała jeszcze kilka razy. W końcu, po latach,  trzeci z kolei lekarz (Najlepszy na świecie dr Pytko), postanowił zrobić mi całą serię testów. Niektóre ponownie, niektóre po raz pierwszy. Nie wiem co przeczuwał, ale był zaskoczony wynikiem. Spodziewał się problemów osobowościowych. Tymczasem  mój cały odchył od normy to 6 punktów za nadmierną emocjonalność i wysoką wrażliwość. Norma pozwala na 10 punktów odchylenia i podobno jest wyśrubowana. To doprowadziło do diagnozy, że moja depresja jest endogenna, czyli nie wynikającą ani z traumy ani z mojej osobowości, a raczej z biochemii mojego mózgu. Psycholog nie bardzo będzie miał mi w czym pomóc a Suka będzie wracać do końca mojego życia.

I faktycznie, obecny nawrót jest już szóstym lub siódmym.  Od zeszłego roku mam nowego lekarza, którego uważam za totalnego dupka patrzącego tylko na kasę (80€ za wizytę). Nie lubię go ani nie mam do niego zaufania. Wręcz uważam, że jest chamem. Ale przynajmniej nie kwestionuje tego, co już wiem i mojej diagnozy. Trzymam się go, bo znalezienie lekarza tu w Belgii nie było łatwe. Raz, że wielu lekarzy nie przyjmuje już swych pacjentów, a dwa, nie chciałam szarlatana pierniczącego o "mindfoolness" czy o sferze duchowej, W Belgii niestety "medycyna alternatywna" trzyma się mocno. Homeopaci czy osteopaci są nawet refundowani. 😞  A ja naprawdę musiałam pójść do lekarza, kiedy okazało się, że znów brakuje mi sił i nie jestem w stanie wykonać nawet prostych obliczeń. Szczęśliwi, którzy nie wiedzą, jak niewydolny staje się mózg w depresji. Obliczenia, które miałam wykonać, miały mi powiedzieć ile substancji o stężeniu X mam wziąć, by otrzymać robocze stężenie Y w odpowiadającej mi objętości. Liczyłam to przez 3 dni (!), rozpisując każdy krok operacji w excelu. A i tak zapomniałam, że to, co finalnie nałożę na płytkę rozcieńczę jeszcze 4x dodając drugiego składnika. Kiedy tak zawaliłam eksperyment, zadam sobie sprawę że coraz trudniej mi zrobić cokolwiek, również fizycznie brakuje mi sił i jest naprawdę źle. Obawiałam się, że mogę potrzebować podkładki od lekarza, ze względu na pracę, ale przede wszystkim, że skończę niezdolna nawet do dotarcia na miejsce pracy. Dlatego zapisałam się do lekarza, u którego spodziewałam się podejścia zgodnego z EBM. (Medycyną opartą na dowodach naukowych). Z miejsca załapałam się na nortryptylinę, czyli antydepresant z grupy trójpierścieniowych leków przeciwdepresyjnych, których jeszcze wcześniej nie brałam. Są to leki stare, z dużą ilością działań niepożądanych, ale niekiedy najskuteczniejsze. Nortryptylina miała mi dodać energii, ale jakoś nie wierzyłam, że coś da, dlatego po "wyrecytowaniu" listy 9 leków, których już próbowałam i nic nie dały*, powiedziałam mu co na mnie działa. Otóż w neuropsychofarmakologii działanie leków zależy silnie od dawki. Jest taka grupa leków przeciwpsychotycznych, normalnie stosowanych w dawkach 400 - 1400 mg w schizofrenii, które podane w dawcę zaledwie 50 mg nie są w stanie rozwinąć pełnego spektrum swojego działania i nie mają działania przeciwpsychotycznego a "odhamowujące". Po prostu mózg dostaje więcej dopaminy, rośnie poziom energii, myśli są w stanie się przebić. To robi u mnie dobrą robotę. Dzięki tym lekom dostałam się na studia doktoranckie. 

Wadą bywa silny wzrost masy ciała. To od tego się zaczęło.  Mając lat 20 z kawałkiem, z 55 kg przytyłam do 85 kg i nigdy już nie zeszłam poniżej 70. Ale uwierzcie mi, w momencie kiedy spowolnienie psychoruchowe (tak się ten stan nazywa) jest tak silne, działanie tych leków jest warte każdego dodatkowego kilograma. 

Cztery dni po tym jak zaczęłam brać leki, pojechaliśmy na tropienie, a ja czułam się jak na dopingu: nagle przestałam snuć się noga za nogą, miałam siłę przejść prawie 2 km trasy, a później poszłam z Chłopakami jako obserwatorka! W 10 minut wykonałam wcześniejsze obliczenia i znalazłam błąd. Jeśli chodzi o nastrój, to nic się nie zmieniło. Po kilku dniach przyzwyczaiłam się do nowego stanu a niedawno zdałam sobie sprawę, że odhamowanie nie doprowadziło mojego stanu do całkowitej normy, nadal myśli mi się dużo trudniej, nie bardzo mam motywację do dłuższego spaceru z psem. Po kilku miesiącach już wiem, że ani nortryptwylina, ani następny testowany antydepresant nie działają, ale samo to, że mózg odzyskał część wydolności, że wróciła mi energia robi różnicę pomiędzy "żyć" a "wegetować".

Funkcjonuję. Nie tak dobrze jak wtedy kiedy jestem zdrowa, ale funkcjonuję. Szukam pracy. Staram się uczyć niderlandzkiego, (choć idzie mi to strasznie opornie). Łykam leki (antydepresant też, choć nie wiem po co) i aktywizujący amisulprid. Rozważam zmianę lekarza, ale nie mam motywacji i siły, żeby szukać nowego. 

Jednak tym, co daje najlepsze efekty w nie tyle leczeniu, co zwalczeniu objawów depresji, jest mój własny mózg. Jego część analityczna, odpowiedzialna za myślenie. To ona pozwala mi odepchnąć złe myśli. Kiedy czuje jak bardzo, że jestem do niczego, przypominam sobie co mi się w życiu udało, kiedy znajduję się w sytuacji beznadziejnej i pozostaje rozpacz, działam według prostego schematu. 


          

I to naprawdę działa. Po tylu cyklach choroba - zdrowienie po prostu wiem, że to co czuję nie jest do końca realne, że nie ma żadnego powodu, by tak się czuć. I o ile spowolnienie psychoruchowe ujawnia się z wielką mocą, to już typowy dla depresji smutek nie jest aż tak przybijający i nie przeszkadza mi w jako takim funkcjonowaniu, a lęku nie odczuwam prawie wcale. Zdarza mi się go poczuć, ale zaraz rozbrajam go tym "To po co się martwisz?". Nauczyłam się akceptować to, że pewnych rzeczy nie zmienię, choćbym nie wiem jak bardzo chciała i choćby były nie wiem jak straszne. A skoro nie da się ich zmienić, znajduję sposób na dostosowanie się do nich, lub przynajmniej zaakceptowanie ich. 

Mogę więc podsumować, że jest okay. Pewnie, że chciałabym, żeby Suka odpuściła i żeby było zupełnie dobrze. Żeby mój mózg działał na pełnej wydolności. Trwa to wszystko od połowy 2020, więc może niedługo mi się poprawi.


* To nie jest standard. Pacjenci lekooporni byli zawsze, ale jest ich zdecydowana mniejszość. Z wieloma lekami tak jest, że komuś po prostu nie pomagają. To wynika z różnic genetycznych pomiędzy nami. A różnimy się atak bardzo, że jeden z leków przeciwgruźliczych, który większości chorych pomaga, u części nie działa, a część (około 10% chorych) zabije jeśli zostanie podany bez testu w odpowiedniej dla większości ludzi dawce. To, że leki różnie na nas działają jest normalne.

I nie kupujcie pierdolenia Pawkilowskiej. Ona nie ma pojęcia o czym mówi. A za jej rady typu zamiast brać leki "idź na spacer" najpierw dałabym jej w pysk, a później opluła. Dla pacjenta w depresji, który nie ma siły się podnieść cudowna rada: "idź na spacer to się poczujesz lepiej! Zupełnie jak "weź się w garść", czy (to moje ulubione) "zobacz, jest wiosna, ptaszki śpiewają." Pamietam ten tekst. I pamiętam, że to co wtedy pomyślałam, nie nadaje się na publikację na blogu. 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Modowe zawirowania i impreza u pani ambasadorki.

Nieplanowane zakupy

Szukania pracy ciąg dalszy