Another bloody vegan

Tytuł posta to słowa kolegi kiedy w USA wybieraliśmy się razem na lunch i przedstawiłam swoje wymagania żywieniowe. 

Nie zamierzałam poruszać tego tematu, nie jestem jakąś rąbniętą wegeterrorystką, żeby chwalić się całemu światu, czy namawiać kogokolwiek do zmiany diety. Absolutnie nie mam takiego zamiaru! Ale w kwestii pisania chyba nie mam wyjścia, biorąc pod uwagę, że nawet moi rodzice zakwestionowali moją poczytalność, mówiąc że będę jeść trawę jak królik. 

Tymczasem w stwierdzeniu tym nie ma ani źdźbła trawy prawdy. Otóż trawa nie ma odpowiednich wartości odżywczych. Co innego soja, czy rośliny strączkowe. Moja decyzja o przejściu na dietę wegańską to tak naprawdę decyzja o wycofaniu z diety jaj. Od dobrych dwudziestu pięciu lat jestem uczulona na każde mięso, jakie kiedykolwiek jadłam i mleko oraz od jakichś 4 na pochodne mleka czyli sery. Nie mogę jeść również grzybów, malin i kukurydzy. Z produktów zwierzęcych w mojej diecie pozostały jedynie jaja, a i to pod warunkiem, że są ugotowane lub upieczone, bo surowe białko również mnie uczula. 


Dzisiejszy obiad - smażony tempeh z warzywami. 

Skąd zatem decyzja? Może zabrzmi to śmiesznie, ale wszystko zaczęło się od eksperymentów na zwierzętach (co do których nadal uważam, że w niektórych przypadkach są koniecznością). Przechodząc kurs FELASA C, dający mi uprawnienia do planowania oraz wykonywania eksperymentów na zwierzętach, uczyłam się o tym, jaki jest ich stopień świadomości, jak odczuwają, czego potrzebują i co się z nimi dzieje, kiedy ich podstawowe potrzeby nie są zaspokajane. Obowiązkowe były też zajęcia z etyki. (I tu mam problem, ponieważ tak naprawdę nie potrafię podać logicznej argumentacji dlaczego można wykonać eksperyment na zwierzęciu. No po prostu nie jestem w stanie wymyślić nic, co by mnie samą przekonało. Za to z całym przekonaniem wiem, że niektóre eksperymenty wykonać trzeba.) Tak przy okazji, nie ma już konieczności badania leków na zwierzętach! 😀 Mamy wystarczający poziom możliwości jeśli chodzi o organoidy, czyli uproszczone modele tkankowe, aby ocenić bezpieczeństwo nowych leków. Niestety do zaawansowanych badań, na przykład leczenia raka, organoidy nie wystarczą, bo nie da się wymodelować na nich odpowiedzi układu immunologicznego czy przerzutów.

Po wszystkich tych zajęciach przeczytałam o "korekcji dzioba" u kur. Co to jest korekcja dzioba? To jego przycięcie z usunięciem ostrego końca, po to, aby kury nie mogły łatwo ranić się i zadziobywać. "To kury się zadziobują?" spytacie. No tak. Na skutek ogromnego stresu jakiego doświadczają w ścisku, w jakim są trzymane, zaczynają się wzajemnie atakować. Bo, uwierzcie mi, poza patologicznym niedbalstwem i nieposzanowaniem przepisów, zwierzęta laboratoryjne mają o niebo lepsze warunki, niż te hodowane na pożywienie. (Dba się o nie nie tylko ze zwykłych ludzkich odruchów, ale na przykład z tego powodu, by zła kondycja psychiczna, czy odniesione w walce rany nie wpłynęły na wynik doświadczeń). Tymczasem  tu slajd z mojej prezentacji: 


No i teraz naszła mnie taka myśl. Umiem zaakceptować zabijanie zwierząt na potrzeby opracowania nowych leków, nowych terapii. Ale naprawdę nie umiem uzasadnić okropieństw hodowli przemysłowej i zabijania zwierząt tylko po to, by zjeść mięso. Bo przecież nic się  człowiekowi, który nie zje mięsa nie stanie. W moim przypadku dotyczy to jaj i żyjących w stresie i bólu, często z zakażeniami, kur hodowanych dla jajek. Wcześniej, już od wielu lat, kupowałam tylko jaja opisane jako te od kur z wolnego wybiegu. Ale po kolejnych rewelacjach, o których czytałam przestało mi to zapewniać komfort. No przecież mogę sobie odpuścić. 

Na początku zastrzegłam, że nie jest moim celem namawianie nikogo do niczego, dlatego nie napiszę nic więcej o zwierzętach. Odsyłam tych z Was, którzy chcą o tym czytać, do rzeczowego tekstu Oli Stanisławskiej. https://www.crazynauka.pl/koszmar-hodowli-przemyslowej-jak-wytwarzane-jest-mieso/


A teraz wracamy do tematu. Będąc uczuloną jak diabli na białka mleka, (nie, to nie jest nietolerancja laktozy,) już dawno zastąpiłam je sojowym odpowiednikiem. Te 20 lat temu smak nie-mleka sojowego pozostawiał wiele do życzenia. Obecnie nawet to naturalne mi smakuje, a smakowe wersje traktuję jak deser. Preparatów mlekozastępczych jest wiele, ale akurat sojowe ma najbardziej zbliżony skład do mleka, nawet zawartość białka ma podobną. Tyle, że jest to inne, pełnowartościowe białko, takie, które mój organizm toleruje. Dodatkowe korzyści z  takiej zamiany są zarówno natury etycznej jak i ekologicznej. Tu  zestawienie kosztów środowiskowych dla wyprodukowania 200 ml napoju.

(Poore J., Nemecek T., Reducing food's environmental impacts through producers and consumers, Science Vol. 360, Issue 6392, pp. 987-992 za EkoLogicznie.com)


oraz przedstawienie zawartości białka w poszczególnych produktach.


Z FB za Dr Damian Parol - dietetyk.


Mało tego, nie-mleko sojowe można gotować, można na nim piec. Wychodzi i ciasto drożdżowe,  i placki i desery. Nadaje się jako dodatek do kawy, a ja robię na nim tajską herbatę mrożoną. Mleko krowie nie ma nad nim żadnej przewagi, a ma wiele wad. Ponadto nie-mleko sojowe występuje w wielu wariantach smakowych, dzięki czemu może robić za deser. Dostępne są również sojowe jogurty, zarówno owocowe jak i naturalne. I one również spokojnie nadają się do gotowania czy pieczenia zamiast maślanki czy śmietany. Uprzedzając "ale..." produkty te zawierają również wapń i inne mikroelementy.



Naturalny jogurt sojowy z odżywką białkową i truskawkami.  


Alergia na mleko niesie za sobą również niemożliwość zjedzenia jego pochodnych, jak sery. To trochę bardziej problematyczne, bo jednak sery mi smakowały, a i odżywczo mają sporą wartość. Niestety po serze duszę się, więc nie ma opcji na "jakoś to będzie". Zamienników sera jest kilka, zależy czego potrzebuję. Jeśli chcę zjeść zdrowo i odżywczo, sięgam po tofu, lub pastę z białej fasoli. Zmiksowane z papryką, rzodkiewką i przyprawami nadaje się za twarożek. Jeśli chcę smaku serów, bardzo dobrze oddają go gotowe zamienniki, z których najbardziej lubię Violife. Mają zarówno serek kremowy jak i żółty. Aż się prosi przypomnieć jak moja mama wyjadała kremowy serek prosto pudełka "bo dobry jest". Wadą jest jedynie kiepski skład tych produktów, więc ich jedzenie zostawiam sobie na "od święta", kiedy mam ochotę na konkretny smak. 
Jak już przy serach jesteśmy, to ostatnio Joshua odkrył mozaVellę, zamiennik mozarelli produkowany z mączki migdałowej. Jest to jedyny zamiennik sera, który stosuję do pizzy. Co prawda smak nie jest idealnie taki sam jak mozarelli,  a mozaVella na pizzy rozpuszcza się do płynnej postaci, ale nie oblepia ohydnie zębów, jak zamienniki oparte na tłuszczach, a smak jest wystarczająco dobry, by chcieć ją na tej pizzy położyć. A jak fajnie wchodzi na kanapkach z pomidorem!  W składzie jest głównie mączka migdałowa i owsiana. 
Na mięsa również jestem uczulona, i to na dokładnie wszystkie, które kiedykolwiek jadłam. Z resztą  gdybym przestała być, to do mięsa nie wrócę. I znów, produktów zamiennych jest całe mnóstwo, w tym gotowe vege-mięsa: nuggety z nie-kurczaka, coś co wyglada jak mięso mielone, albo pocięte w kostkę. Produkty te są zbliżone smakiem do kurczaka. Nawet Joshua twierdzi, że są całkiem dobre, a mnie niektóre z nich odpychają, jako zbyt "mięsne" w smaku. Vege-mięso jest produktem wysoko przetworzonym. Sięgam raczej po tempeh, który nawet nie próbuje mięsa udawać, ale jest smaczny i zawiera dużo białka. Czasem jadam vege-burgery, które również niczego nie udają, mają tylko kształt i formę dopasowaną do bułki. I takie jakie są, są smaczne. Odpowiednik gulaszu można zrobić z soczewicy (jeszcze nie próbowałam), ale obiady mające w składzie fasolę, cieciorkę i groszek również można zjeść ze smakiem, a dostarczają potrzebnych białek bez sięgania po martwe zwierzę. 

Jak pisałam, do niedawna jadłam jajka. Przyznaję, lubię ich smak, ale lepiej czuję się kiedy po prostu ich nie jem. Poza tym tofucznica naprawdę mi smakuje. 


Tofucznica: Smażone zgniecione widelcem tofu z cebulą, szczypiorkiem i przyprawami.



No to tak uczciwie, czego nie ma w roślinach, co dostarczają na produkty zwierzęce? Witaminy B12. Rośliny po prostu jej nie produkują, a my potrzebujemy.  Niedobory uwidaczniają się szybko. Ale to jest jedyna rzecz, którą trzeba suplementować. Ale przecież te i tak muszę brać tabletki, choćby te na astmę. I w aptece bywam i jedna więcej tabletka nie robi strasznego problemu. Dodatkowo zmiana diety i suplementacja B12, zmobilizowała mnie, by zacząć suplementować witaminę D3. Tę akurat powinnam była suplementować już dawno, a zimą powinni brać ją prawie wszyscy mieszkańcy Polski i to niezależnie od stosowanej diety. W Belgii o tej porze roku jest jeszcze ciemniej, mimo, że zachód słońca jest godzinę później.  Kiedy nadchodzi pora deszczowa, zwana tu z przyzwyczajenia zimą, słońce pojawia się tylko raz na kilka dni. Zazwyczaj niebo zasłania gruba, ciężka zasłona chmur, więc suplementacja D3 jest praktycznie obowiązkowa. Wyjdę na tym dodatku na plus.  
 
Przechodząc na dietę całkowicie wegańska, musiałam się nagimnastykować. Pierwsze zupełnie nieprzemyślane odstawienie jajek nie poszło dorze. Miałam zająć się suplementacją za moment, a zrobiły się prawie dwa miesiące i już odczułam niedobory - właśnie witaminy B12, choć po podliczeniu składu posiłków okazało się, że białek też mi brakuje. Dlatego, (oraz z lenistwa i obaw czy napewno o niczym nie zapomnę), poprosiłam o pomoc specjalistę. Wybrałam człowieka, który naprawdę wie co robi i działa w 100% w oparciu o EBM (medycynę opartą na dowodach), a nie zasłyszanych opiniach i własnym "widzimisię". Dr Damian Parol rozpisał mi idealną z punktu widzenia wartości odżywczych dietę, bez przetworzonych produktów. Takie dieta idealna: 100% tego co zdrowe i zaspokaja wszystkie moje potrzeby. Oczywiście nie trzymam się sztywno każdego posiłku na każdy dzień tygodnia i od razu wprowadziłam drobne modyfikacje, ale jem o wiele zdrowiej, niż do tej pory, (nawet w czasie kiedy jadłam jajka). Tofu, tempeh, i naturalny jogurt sojowy lądują na moim stole znacznie częściej i w znacznie ciekawszych zestawieniach, niż sama bym je tam umieściła. No dobra, o tempehu wcześniej w ogóle nie słyszałam. Damian pisze bloga żywieniowego: https://www.damianparol.com/blog/ - obala mnóstwo bzdurnych mitów i daje dużo przydatnych porad.
Przetestowałam odżywkę białkowa, która łatwo może zastąpić pełnowartościowy posiłek na każdym wyjeździe. I tak zupełnie serio, to wiele z tych rzeczy po prostu jest smacznych i spokojnie mogą być zjedzone przez mięsożerców tylko po to, by spróbować czegoś nowego. 
Przy okazji Joshua też zaczął jeść trochę lepiej i zdrowiej. Niektóre dania jadą razem ze mną, niektóre  jakoś naturalnie się  nam zmodyfikowały. Sam z siebie znalazł przepis na lege-bigos, który jest po prostu genialny w smaku.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Modowe zawirowania i impreza u pani ambasadorki.

Post zbiorczy na różne tematy

Szukania pracy ciąg dalszy