Goście

Nareszcie doczekaliśmy się odwiedzin. Przyjechał Bartek, jeden z moich dwóch najlepszych kumpli na studiach z żoną - Mają, córką - Igą i synem - Maksem. Spędziliśmy z naszymi gośćmi super 10 dni, psy miały socjalizację a my kogoś fajnego do pogadania. Mamy nadzieję, że goście tez byli zadowoleni. Ale może zacznę od początku.

Z wyjazdu wakacyjnego urwaliśmy się ciut przed czasem, bo zaczęłam czuć, że coś mnie dopadło, a wizja przejazdu gdyby rozłożyło mnie na dobre nie była fajna. Dlatego zamiast w niedzielę po śniadaniu, z Białokoszy wyjechaliśmy w sobotę po obiedzie.   

Wydawało się, żle dojazd powinien być ok, zaplanowany na 2 w nocy, więc w zasadzie tylko na późny wieczór, ale w drodze obydwoje czuliśmy się źle. Nie chorzy, tylko koszmarnie zmęczeni. Chyba dały znać o sobie wszystkie te dni  treningów i nieregularne spanie. Kiedy poczułam, że zaraz zasnę za kierownicą, zjechałam na parking. Joshua też nie był w formie na dalszą jazdę, więc zrobiliśmy sobie 2 h przerwy na drzemkę i do domu dojechaliśmy dopiero około 4 nad ranem. Nasi goście już byli. Psy weszły do domu może trochę zaspane ale z pewnością bardziej zainteresowane pojawieniem się nowych, obcych ludzkich zapachów. Moyra obwąchała wiszące w przedpokoju na wieszaku kurtki i pewnie chętnie poszłaby niuchać dalej, ale pora była mało po temu stosowna. Dlatego też zamknęliśmy się na noc z Burkami w sypialni, przy otwartym na oścież oknie. 

Rano wyszliśmy się przywitać i wypuściliśmy psy. Nie wiem, może to że goście już byli, a może to, ze przez noc psy oswoiły się z ich zapachem, ale skończyło się na może dwóch czy trzech Moyrackich  szczeknięciach, a Charlie nie próbował nikogo kontrolować jak to ma w zwyczaju. Zaraz po wejściu do kuchni zauważyliśmy mnóstwo jedzenia, nasza lodówka również nigdy nie była tak pełna. Joshua uznał, że za bardzo nastraszyliśmy Bartka informacje o niedzielnym zamknięciu sklepów. Ale jak się później okazało to nie było to.  

Ja od rana tak na wszelki wypadek nosiłam maskę. Zaraz po powitaniu zrobiłam test i zaklęłam widząc dwa paski. Wizyta gości zapowiadała się z dreszczykiem emocji: ryzyko złapania covid w gratisie. Ja kolejne dni spędzałam w domu na izolacji. Maskę zdejmowałam tylko w sypialni i w ogrodzie, gdzie również jadałam wszystkie posiłki a nawet piłam. Upał i wilgoć były w tych warunkach wyjątkowo uciążliwe. Raz czy dwa tylko włączyliśmy klimę, przez resztę czasu pozostawiając dom silnie wietrzony. metodą plasterków sera, wprowadzone środki ostrożności wystarczyły i nikt się nie zaraził. 

Goście zbierali się skoro świt rano, zazwyczaj około 11. (Mam tu pełne zrozumienie dla Igi, która spała najdłużej, bo sama też mogłabym ostatnio spać i spać...). Wyjeżdżali zwiedzać i wracali na późny obiad, który zazwyczaj sami sobie gotowali. Tu dodam, że my jeszcze w Polsce przestawiliśmy się na zachodni system spożywania posiłków: lunch w pracy i obiad po powrocie Joshuy czyli około 18, a w USA i Belgii po prostu tak się jada, więc nam pasowało. Z resztą jeśli choć jedno z nas wraca do domu koło 18 - 19, to nie da się jeść obiadu inaczej. Dlatego  późny obiad naszych gości i tak był wcześniej, niż nasz normalny. 

Bartek mówił mi wcześniej, że nie będą uciążliwi, ale z tym staraniem się, by nie zaburzyć naszego życia i naszej własności poszli jednak trochę za daleko. Pełna lodówka i blat to jeszcze pół biedy, w końcu przyzwyczajenia mają zupełnie inne niż my. Ale Joshua nie wytrzymał, kiedy Bartek chciał kupić olej, żeby coś usmażyć (w domu jest przecież pełna butelka), a ja zrobiłam awanturę Mai, kiedy zobaczyłam, że przywieźli nawet płyn do prania. Później wszystko się już ucywilizowało: pomogli nam zjeść bułki do pieczenia, które kupiliśmy z myślą o nich, wypili trochę naszej herbaty (chyba głównie zafascynowana mangą i wschodem Iga, która odkryła moją kolekcję opisanych po japońsku puszek i chciała popróbować herbat, co było bardzo miłe) a pod koniec wizyty jedliśmy i piliśmy już wszystko bez patrzenia co czyje.

Pierwszego dnia Bartek ugotował dla nas, soczewicę z mięsem i grzybami. Nie widzieliśmy się na żywo tak dawno (ostatni raz na moim ślubie), że zapomniał, że z tego dania ja mogę zjeść tylko soczewicę. Ale i tak była dobra. Zrewanżowałam się tajskim pad med mamuang w wersji wegańskiej i mało ostrej ze względu na Maksa i trochę na Igę, a któregoś kolejnego dnia, po tym jak wysłaliśmy gości na zakupy to azjatyckiego sklepu po słodycze dla Igi, Joshua ugotował warzywa w sosie teryaki. 

Przegadaliśmy razem kilka wieczorów, powspominaliśmy z Bartkiem czasy apteczne. (On zatrudnił się w sieciówce a później przeskoczył na stanowiska managerskie, gdzie kontroluje i zarządza aptekami w rejonie a nie zajmuje się już sprzedażą leków). Zwykłe dni, te bardziej wzruszające chwile, kiedy ktoś naprawdę potrzebował naszej wiedzy, ścinki z "wszechwiedzącymi" lekarzami oraz bardziej i mniej rekreacyjnych użytkowników substancji psychoaktywnych: tych nabywanych w aptece i przyjmowanych dla uzyskania pożądanego efektu w stanowczo zbyt dużych ilościach, oraz tych samodzielnie produkowanych bez wiedzy i zrozumienia tematu, prostymi metodami przy użyciu zakupionych w aptece leków - tu nazwijmy je "prekursorami" - oraz mało fachowego osprzętu.  Jak się okazało, fani syntez przy użyciu "małego chemika" obrodzili już po tym jak odeszłam z zawodu, toteż nie miałam okazji sprzedać "zestawu", przez co ominęły mnie naprawdę interesujące wspomnienia kontaktów z tymi, którym reakcja wyszła i mieli na tyle odwagi, by przyjąć jej produkt. Szczegółów nie podaję, bywa, że bloga przeczytają przypadkowi ludzie. 

Ogólnie było fajnie, psy miały świetną socjalizację, Moyra miała co prawda problem z Maksem, który choć starał się przy niej być spokojnym, nie patrzeć jej w oczy i nie biegać, to po schodach za zamkniętymi drzwiami już nie umiał się powstrzymać, i niby wychodził do psów już spokojnie, ale wciąż "pachnąc" nadmierną ekscytacją. A ponieważ zbiegał głośno, to Moyrak już na niego czekał i było widać, ze mały człowiek wydawał jej się nieobliczalny i groźniejszy od dużych człowieków. Za to Iga mogła ją głaskać i pół godziny, a Moyra zasypiała zrelaksowana pod jej dotykiem Wykładała się dając do głaskania brzuszek również Bartkowi i zaczepiała o czułości Maję. Ewidentnie nasz aspołeczny pies potrafi przekonać się i zaakceptować gości. (kiedy już uzna, ze widocznie państwo adoptować do stada nowych człowiekowi i teraz mieszakamy już razem). 

Tak zeszło nam dziesięć dni i nadszedł czas pożegnania. Środowy wieczór był cichy i pusty. Goście znikli, jakby nigdy ich nie było. I tylko duży zapas różnorakich miodów, które nam przywieźli (niektóre własnoręcznie nalewane!) przypominają, ze faktycznie u nas byli. 


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Modowe zawirowania i impreza u pani ambasadorki.

Post zbiorczy na różne tematy

Szukania pracy ciąg dalszy