Wakacyjne wspomnienia.

Obóz nazywał się "Baw się i wypoczywaj z psem". Ale tropienia zaczynały się przeważnie o 6 rano. ;)  Wyjeżdżaliśmy z psami z ośrodka, prędzej czy później ładując się w jakieś piaszczyste drogi. Trasy robiliśmy krótsze niż zwykle ale trudne, a praca instruktora była trochę inna niż ta, do której przywykliśmy.


Przejazd na miejsce tropienia.


Jedna z lokalizacji tropieniowych

Pierwszego dnia psy były oszołomione... lasem. Nic w sumie dziwnego: belgijskie lasy są maciupkie, w większości prywatne i jest w nich znacznie mniej dzikich zwierząt. (O ochronę polskich kopytnych postanowiła zadbać Moyra, która najpierw odpoczywała, wytarzała się, a później wysikała niedaleko ambony myśliwskiej w idealnej linii strzału. Przez chwilę roślinożercy będą pewnie tego miejsca unikać). Tropy wiodły na przełaj pomiędzy niczym szczególnym, z rzadka drogami czy nieużywanymi torami kolejowymi. No, ogólnie nie było jakoś super łatwo. Moyra była w ogóle trochę jakby bez motywacji, a może duża grupa podążających za nią obserwatorów wybijała ją z rytmu? Pracowała powoli, z namysłem, dając mi czas by popełniać błędy. (Jak ten, kiedy Moyra minęła miejsce skrętu, żeby się wysikać, bo przecież na śladzie sikać nie będzie, a ja zamiast dać jej czas na podjęcie tropu, de facto popchnęłam ją dalej, wciąż na wprost, w miejsce, gdzie śladu nie było. Albo jak ten, kiedy nie zauważywszy ścieżki w bok wystartowałam do przodu nie dając jej szansy skręcić i nie mogłam zrozumieć o co chodzi, czemu Moyra pokazuje "to nie tu" na dwóch wychodzących z placu drogach. I tak na stracie tylko zmęczyłam i sfrustrowałam biednego Moyraka.) 


Charlie na trasie

                                                                   Charlie znalazł zagubioną


Charlie radził sobie trochę lepiej. Jemu tłum obserwatorów też przeszkadzał, ale jednak nie tak bardzo jak Moyrze. Już na drugim śladzie pięknie wszedł w ostatni zakręt i zadarł łeb do góry. "Mój! Tam jest! Patrz, on chyba fruwa, bo na drzewie wylądował!" A że nigdy nie miał pozoranta na drzewie, to i nie było to banalnie proste wskazanie. Rozbawił wszystkich do łez, kiedy zgubił ślad i zaczął piszczeć, czyli coś, czego dorosłe psy nie robią prawie nigdy, z wyjątkiem silnego bólu lub bardzo trudnych dla nich sytuacji. To kolejny dowód, że nasz "szczeniaczku" traktuje tropaniową robotę bardzo, bardzo serio. 


                                                            Charlie i runner na drzewie.

Przed obiadem zawsze był jakiś wykład albo zajęcia praktyczne. Te odbywały się bez psów, bo o ich odpoczynek, bardzo słusznie z resztą, organizatorzy zadbali. I tak: poukładaliśmy i uzupełniliśmy sobie wiedzę o psim stresie. Wykład - mistrzostwo świata! Choć wiele w tym temacie wiedzieliśmy, to jednak spoglądaliśmy na zagadnienie bardziej w szczegółach tam, gdzie pojawiał się stres i jego oznaki i tam, gdzie próbowaliśmy go złagodzić lub mu przeciwdziałać. Analizowaliśmy raczej zachowania Moyrackie i źródła JEJ stresu, niż to jakie zachowania są stresujące dla wszystkich psów i jak stres rozkłada się w ciągu dnia i jakie są konsekwencje jego kumulacji u tak zwanego "normalnego psa", jak dozować aktywności. Ten wykład był fantastycznym uzupełnieniem całości. Był też - również genialny - wykład o komunikacji psiej i psio - ludzkiej. 

W ramach zajęć praktycznych prowadziliśmy się nawzajem na linkach tropieniowych, gdzie  udawało psa tropiącego i za instruktażem organizatorów albo zaplątywało linkę w słup, albo nagle ciągnęło, albo wbiegało nagle na ulicę, albo robiło coś innego, co da się rozwiązać bez wzmacniania napięcia czy szarpania linki, tylko trzeba o tym myśleć i wiedzieć jak. My dostaliśmy to wszystko na tacy. I znów, pracy z linką uczył nas wcześniej nasz instruktor Roger, ale niektóre przedstawione na obozie sposoby były bardzo sprytne i wprowadzimy je na stałe. 



Joshua jako przewodnik i Weronika w roli tropiącego buldożka francuskiego


Mieliśmy też okazję usłyszeć psie komendy po koreańsku, kiedy odgrywaliśmy scenki z psem i chodziło o to, by uzmysłowić nam jak bardzo psy nas nie rozumieją słów i jak ważne jest, by pomóc im w czasie nauki gestami i mową ciała. 

Później był obiad a po obiedzie plac treningowy. Robiliśmy z psami kurs "Good American Citizen", według tamtejszego podręcznika i zaleceń. Takie trochę komend, trochę socjalizacji, trochę podstaw, trochę trudnych sytuacji. W ramach ćwiczeń uczyliśmy się na przykład chodzić z psem na smyczy. Tak, na luźnej smyczy bez komendy. I absolutnie każdy miał tu coś do nadrobienia. Ja poznałam najlepszy z dotychczas doradzanych sposobów na Moyrackie nagłe szarpnięcia i ciągniecie. Bo nie wiem czy wiecie, ale Moyra, mimo 5 lat pracy nad tym, ciągnie na smyczy. Nie jakoś strasznie, ale ile smyczy dostanie, tyle zużyje i napnie. U niej jest to związane ze stresem i po prostu nigdy się nie zmieni. Ale zminimalizowanie szarpnięć z pewnością będzie dla niej dobre. 

Całe szkolenie nie było niby super trudne, zwłaszcza dla psa, który ma opanowane komendy z obedience,  ale jednak zadania do wykonania na egzaminie banalne nie były. Przywitanie się i pogadania z właścicielem innego psa, kiedy psy miały zostać na swoich miejscach nie dla każdego było wykonalne, a jeden pies prowokował drugiego. Pozostanie z obcym człowiekiem kiedy właściciel się oddala to też nie jest zadanie, którego uczą na obediencje.  

Joshua dzielnie ćwiczył z Charliem i na koniec chłopaki zaliczyli egzamin, dający Charliemu, jak żartuje Joshua, "zieloną kartę". Dzieciuch zaliczył wszystkie testy i czeka na swój dyplom. 

                                                                Karta "egzaminacyjna"

Były też zajęcia w jeziorze, bo ośrodek był umiejscowiony nas samiuteńki jeziorem Białokoskim. Charlie zaliczył wprawki do ratownictwa wodnego. Moyra nie wzięła i nich udziału, z powodu chorego ucha, Charlie... dał z siebie absolutnie wszystko, bardzo, bardzo się starając wejść do wody tam, gdzie łapki tracą kontakt z dnem. Starał się, trochę przepłynął, więcej go nie męczyliśmy, by go nie zniechęcić. Tak wyszło, że nasze pieski ei są zbyt wodnolubne. 

Okolica



Pływający Charlinek

Wieczorami mieliśmy ognisko: okazję do pogadania z instruktorami, wypicia, zjedzenia różnych wersji ziemniaków, kapusty i kiełbas. W ognisku uczestniczyłam masce FFP2, bo jednak dym i moja astma bardzo się mają ku sobie. Jeść ani pić nie mogłam, ale dobre i to. 


Czy były minusy? Jeden: ludzka głupota i egoizm. O ile z psami wszystko szło super, to już "niegroźny covid" nie przeszkodził ewidentnie chorej koleżance przyjść na wspólny obiad. Skutkiem są dwie kreski na moim teście. Czuję się bardziej wkurzona niż chora. Ale za rok i tak wrócimy.



  


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Modowe zawirowania i impreza u pani ambasadorki.

Post zbiorczy na różne tematy

Szukania pracy ciąg dalszy