Vakantie!

 Udało się. Ale po kolei. 

Na wakacje zaplanowaliśmy sobie obóz "Baw się i pracuj z psem" w Psiej Akademii. Niestety moje eksperymenty nie poszły tak jak myślałam i wciąż jestem w ich trakcie, a obecność myszy z nowotworami w klatkach, kiedy te nowotwory trzeba później zbadać, trochę koliduje z planami wakacyjnymi. Josh miał wyjechać w czwartek, a ja, jeśli dam radę, miałam dojechać pociągiem do Poznania z Moyrakiem. Szczerze mówiąc nie wyglądało jakbym miała dać radę, byłam przekonana, ze eksperymenty pociągną się do przynajmniej 2/3 obozu, ale po konsultacjach (wcale nie nastawionych na jak najwcześniejsze zakończenie), postanowiłam przeprocesować wszystkie guzy tego samego dnia, a nie po jednym, w miarę wzrostu, jak ostatnio. Co prawda rozrzut wielkości był spory, jeden guz prawie w ogóle nie chciał rosnąć, miał zaledwie 350 mm3, ale inna mysz była już na granicy dopuszczalnej objętości (1500 mm3), a kolejnych 5 bardzo blisko. Po przekroczeniu maksymalnego rozmiaru trzeba poddać mysz eutanazji a to oznacza konieczność natychmiastowej ekstrakcji i przeprocesowania guza. 

Jak? Wykorzystujemy w sumie proste, choć trochę nieoczekiwanie techniki. Tniemy guz nożyczkami na małe kawałki, następnie dodajemy enzymów trawiących macierz i połączenia miedzy komórkami. Następnie... miażdżymy to wszystko tłoczkiem od strzykawki, pipetujemy (czyli przelewamy góra - dół pod sporym ciśnieniem.) 

To, co otrzymamy filtrujemy przez 70 mikrometrowe pory filtra do Ferrari. Tak, filtry do Ferrari mają odpowiednia charakterystykę, a są znacznie tańsze, niż profesjonalne filtry do zadań biologicznych. 😉

Następnie jeszcze niszczymy do niczego niepotrzebne krwinki czerwone, a to co zostaje barwimy mieszaniną znakowanych fluorescencyjne przeciwciał na osiem różnych kolorów i analizujemy. Schodzi na to mniej-więcej cały dzień. W zależności od liczby guzów zgarniamy tez ludzi do pomocy. 


Tak wygląda analizowanie: dużo kolorowych kropeczek, ale informacji z tego jest sporo. 

Swoje procesowanie umówiłam na czwartek, bo w środę nikt nie miał czasu pomóc. Niestety na barwienie i tak zostałam sama, a to ta najtrudniejsza część. Miałam czternaście guzów i  cztery panele (czyli cztery różne mieszaniny przeciwciał, z niektórymi z nich czasem się pokrywającymi). Takie dodawanie po kolei jest trochę upiorne: podziała człowiek prze moment automatycznie i później obudzi się i nie wie gdzie jest. Na szczęście udało mi się utrzymać skupienie, każdą fiolkę przekładałam w stojaku o poziom zaraz po pobraniu/dodaniu przeciwciał i oczywiście każdy panel robiłam całkowicie osobno. Zajęło to mnóstwo czasu. 

Ale, ale, tu dochodzimy do tego momentu, kiedy w czwartek Joshua wstał przed 5 rano żeby się przygotować do wyjazdu. Ja wstałam o 6:30 i... poprosiłam, żeby się jednak spóźnił o dzień i został, bo nie wiem ile mi to zajmie i nie chcę Moyry zostawić samej do północy, jeśli coś pójdzie nie tak. Ustaliliśmy, że może najlepiej będzie, jeśli zrobię co mam zrobić wyjedziemy w piątek po przeanalizowaniu tych próbek. 

Do końca nie wiedziałam jak będzie. Czy zdążę z analizą, czy będzie ok, czy może jednak będzie coś trzeba powtórzyć, czy zdążę z inokulacją (czyli wstrzyknięciem) kolejnych komórek następnym myszom. Na szczęście z barwieniem wszystko było jak należy, a do inokulacji niestety jedna mysz była za młoda. Musi tydzień poczekać. (Tak, w całym dwuletnim życiu myszy tydzień to naprawdę dużo). Na dokładkę cytometr trochę sypał błędami i ostatecznie zamiast o 17 wyszłam z pracy o 18:30. 




Samochód zapakowany, no to zamykamy badgażnik i w drogę :) 

Wyjechaliśmy dopiero przed 20, a przez korek w Niemczech do ośrodka dojechaliśmy po 6 rano. Organizatorzy pomyśleli o nas życzliwie i nie zabierali nas na tropienie,  które rozpoczyna się o morderczej 6 rano, zrobiliśmy tylko wieczorne ćwiczenia na placu treningowym. Za to mogliśmy się wyspać. Joshua wysłuchał też wstępnego wykładu o zapachu oraz o tym jak się on rozkłada w terenie. 

Na placu robimy amerykański kurs "Good Citizen", czyli tak naprawdę program podstawowego posłuszeństwa i socjalizacji, z naciskiem na socjalizację. Zupełnie nie miałam zamiaru pakować w to Moyraka, ale ostatecznie stwierdziłam, ze plac, to miejsce, które ona rozpoznaje i nie stresuje jej tak bardzo, a niektóre elementy jako "zaznajomione" może uda się przenieść w normalne życie. 

Dziś rano pojechaliśmy na pierwsze tropienie. Las, taki prawdziwy las, gdzie żyją dzikie zwierzęta i jest większy niż belgijskie parki, okazał się miejscem dość oszałamiającym dla naszych psów. Obydwoje mieli drobne problemy w miejscach gdzie wcześniej przeszły sarny. Z Moyrą aż się zdziwiłam, ale Charlie też się na chwilę zawiesił. Przy czym trasy były trudne, na przełaj przez las. Dziś trener miał zobaczyć co i jak robimy i przystosować następne trasy pod nasz poziom i możliwości psów. Zobaczymy jak będzie jutro. 


Chłopaki na trasie


Znaleziona! (I miała pyszniastą mokrą karmę w pudełeczku!)


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Modowe zawirowania i impreza u pani ambasadorki.

Post zbiorczy na różne tematy

Szukania pracy ciąg dalszy