Kilka słów na bieżąco


Czwartek, coś około 23. 
Czas leci strasznie szybko, kiedy ma się tak dużo do zrobienia. Co dopiero w niedzielę siedziałam 11h nad próbkami, a dziś zamiast dokończyć - spieprzyłam. 4h zeszło nie wiem kiedy, na próbach ograniczenia szkód, kiedy zdałam sobie sprawę co właśnie zrobiłam (nie sądzę, by to cokolwiek pomogło). Podsumowując: nie zyskałam nic a jedynie spartoliłam koncertowo. Ot, jedno przeciwciało dodane nie do tych próbek i połowa niedzielnej pracy w kosz. Druga połowa może się nada, ale zrobienie od nowa tej pierwszej połowy jeszcze raz, trwa niewiele mniej, niż zrobienie całości. Morał z tego taki: jak naprawdę nie masz chęci zabierać się za panele do cytometrii, to się za nie nie bierz. 
Trzeba było zrobić tak, jak z doświadczeniami in vitro, które leżą i czekają na "kiedy indziej", bo uznałam, ze teraz nie będzie na to czasu i mogłabym zmarnować odczynniki i nic nie zrobić. 

Pod koniec tego cudownie spierniczonego dnia nie zdążyłam do domu przed wizytą u lekarza, za to w poczekalni straciłam na czekanie jeszcze 40 min, bo była obsuwa. Dobrze, że poszło szybko.  Zapłaciłam 65 euro, wzięłam papiery dla ubezpieczyciela. No, to na rok z głowy. Tylko te papiery trzeba odłożyć na kupkę, która co tydzień i tak rośnie o jedną fakturę od fizjoterapeuty. A później, jak już się więcej uzbiera więcej na tej kupce, to wpakuję w kopertę i wyślę, to trochę kasy oddadzą. I tak sobie myślę, ze o ile w USA ludzie bankrutują z powodu braku ubezpieczenia/kosztów, to wg. lokalnej prasy w rejonie Brukseli (gdzie samo życie życie jest  już piekielnie drogie), prawie połowa rodzin opóźnia wizytę u lekarza z braku kasy (!). No ale jak trzeba zabulić na wejściu, to nie jest dziwne, że niektórzy, ot tak, tyle nie mają. Dobrze, że za szpital tak nie biorą.  (Za sam przejazd karetką z domu do szpitala - około 5 km -  skasowali mnie 80.)  

W ostatnim poście napisanym jeszcze w Namur i puszczonym niechcący do publikacji kilka dni temu, pisałam, że nam się psy zaczynają fajnie dogadywać. Moyra z Charliem stworzyli wspaniałe, cudownie dopasowane stado. Charlie jest w uczuciach o wiele wylewniejszy, ale i Moyrze zdarza się obdarzyć do całusem. A poza tym pilnuje go i nikomu nie pozwoli skrzywdzić. Ostatnio na spacerze ktoś (za pozwolenie) zaczął go głaskać, a Moyra (stojąca co prawda sporo dalej, ale trzymałyśmy dystans dla jej komfortu), zrobiła dziką awanturę, bo jeszcze mu ktoś krzywdę zrobi. A jak Charlie zaczął chodzić na imprezy ogrodowe u Meli, to Moyra zaraz wytropiła, gdzie Mela mieszka. Stanęła na trawniku przed domem z miną "Ha, znalazłam sukę!" 
W ogóle życie z dwoma psami jest fajniejsze. A już obserwowanie ich wzajemnych relacji sprawia mi ogromną frajdę. 





I tak zrobił się wieczór.  Przyjemne 13st C, gruba warstwa chmur i deszcz. Właśnie mama powiedziała, że w Sączu temperatura spadła do 33st C... 
Dziś czytałam, że rolnicy w Lubuskim chcą, żeby ogłosić stan klęski żywiołowej z powodu suszy. Pewnie jest to zrozumiałe. A jednak szkoda, że rolnicy nie chcą wymusić na rządzie działań na rzecz ograniczenia emisji CO2. Wydawałoby się to logiczne, ale z jakiegoś powodu nie jest. 



Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Modowe zawirowania i impreza u pani ambasadorki.

Post zbiorczy na różne tematy

Szukania pracy ciąg dalszy