CRPS
Nie pisałam (nawet na FB) wcześniej, bo nie lubię się nad sobą użalać. Teraz, kiedy jest już lepiej, mogę napisać jak było z moją złamaną ręką.
Złamałam ją w Polsce, pod koniec ubiegłych wakacji. Niestety Joshua nie mógł przedłużyć urlopu, a w szpitalu św. Rafała nie mieli szybkich terminów, więc operować mieli mnie już w Namur. Niby wszystko szło prawie z dnia na dzień, ale dwa dni w Polsce, dzień na dojazd do belgii, weekend, umówienie się do lekarza, i tak łącznie od złamania do operacji minął tydzień. W tym czasie chodziłam z nastawiona i zagipsowaną ręką, mając nadzieję, że jednak nastawienie się utrzyma i operacji nie będzie. W Namur umówiłam się do swojego lekarza, najlepszego na świecie doktora Paula, ten wziął obrazy z płytek i wysłał do zaprzyjaźnionego ortopedy. Jeszcze tego samego dnia, tuż przez północą, napisał mi, że o 8 rano mam być w szpitalu. Wkręcenie się na wizytę bez skierowania z izby przyjęć było ciut skomplikowane (zwłaszcza nie znając francuskiego) ale dałam radę. Przyjęła mnie młoda lekarka i już na następny dzień wyznaczyła termin operacji.
W szpitalu było full wypas: jednoosobowy pokój z łazienką, z widokiem na Mozę, telewizor, internet i pełna obsługa.
Znieczulanie nie poszło jednak najlepiej, no kiedy tylko zaczęli ciąć, poczułam. Zrobili na próbę kolejny test... I doładowali mi znieczulenie w żyłę. Obudziłam się słysząc jeszcze jakieś wiercenie. Później dowiedziałam się, że oprócz planowanej blachy w kość promieniową, dorzucili drut w kość łódeczkowatą. Oczywiście wtedy nie miałam pojęcia, ze to jakiś idiotyczny pomysł, że jest pięć generacji nowszych zespoleń, a moja ręka powinna być uruchamiana już po dwóch dniach po zabiegu. Spędziłam więc kolejne dwa tygodnie z gipsem.
Bolało jak cholera. Ręka puchła, gips miejscami uciskał, więc ciut go sobie poluzowałam. Po dwóch tygodniach miała dostać lekką ortezę. Już się cieszyłam...
Zakładanie ortezy było koszmarem. Popłakałam się w trakcie, oraz później, już po wyjściu, na korytarzu. Dobrych kilka minut nie mogłam się uspokoić, ból nie odpuszczał. Ci pieprzeni sadyści zakładali mi wsuwaną jak rękaw ortezę na połamaną rękę bez znieczulenia.
Oczywiście zaraz później ręka spuchła tak, że nie mogłam w tej cholernej ortezie wytrzymać Niezależnie od tego co robiłam, musiałam trzymać ją w górę, by choć trochę zmniejszyć opuchliznę i ból. Wyglądała jak balon. Bolało wszystko: ręka sama z siebie, ręka od usztywnień ortezy, które wbijały się w opuchliznę, od lekkiego nawet dotyku... Miałam silne leki przeciwbólowe i tylko dzięki nim przerwałam pierwszych pięć dni. Później opuchlizna nie była już tak silna, co nie znaczy, ze jej w ogóle nie było. Przez pierwszy tydzień orteza była ciągłym narzędziem tortur. Wtedy jeszcze nie wiedziałam dlaczego.
Na kolejnej wizycie kontrolnej musiałam... zdjąć ortezę do RTG. Ale byłam przygotowana. Kiedy kazano mi zdjąć ortezę, powiedziałam "chwileczkę", wyjęłam z torby nożyczki i rozcięłam materiał na górze ortezy. Lekarz patrzył zszokowany co ja robię, ale ten materiał nie był mi deo niczego potrzebny, a wspomnienie bólu powodowało kategoryczny sprzeciw przeciwko wysuwaniu i wsuwaniu ortezy z powrotem. Od razu poszło lepiej. Czemu ci cholerni sadyści, którzy mi to cholerstwo zakładali w szpitalu, na to nie wpadli?
Lekarka pozwoliła mi zdejmować ortezę kiedy siedzę a ręka leży luźno na stole czy podczas oglądania TV. Och, bardzo, bardzo chciałam ją zdjąć i w reszcie wyprać, bo po tym czasie zapach miała naprawdę... nieładny. Dostałam Też skierowanie na fizjoterapię, którą miała robić jeszcze w ortezie. Tam dopiero odważyłam się całkowicie wyprostować palce... I mi się nie udało! To było jednak dość niespodziewane, bo przecież po pięciu tygodniach w gipsie nie powinno być takich numerów, a zwłaszcza w obrębie nieuszkodzonych stawów. Do tego ręka wciąż puchła, a pozostawiona na chwilę bez ruchu robiła się fioletowa. Z własnego doświadczenia wiedziałam, że nie powinno taka być. Przemiły fizjoterapeuta, Antoine, podpowiedział mi co i jak ćwiczyć, jak układać rękę, by minimalizować opuchliznę. Kosztowało mnie to trochę wysiłku, ale faktycznie, było lepiej.
Po sześciu tygodniach od operacji mieli mi wyjąć drut. Poszłam na wizytę kontrolną, ale przyjął mnie tym razem ktoś inny. dostałam zgodę na zdjęcie ortezy na dobre, ale niestety, lekarka, która mnie operowała miała urlop a z jakiegoś powodu miała zająć się tą ręką osobiście. W związku z tym zaczęłam chodzić do pracy z drutem wystającym z kości i wciąż bolącą i niesprawną ręką. Kciuk - kciukiem: nie mogłam nim ruszać bo z kości wystawał ten cholerny drut i bolało jak diabli, ale okazało się, że mój nadgarstek ma jakieś 5% zakresu ruchu! Zauważyłam też, że na nadgarstku i części ręki nie mam w ogóle czucia dotyku. Bólu - tak, ale dotyku - nie. Z bólem w ogóle było gorzej, bo najlżejszy dotyk bolał jak diabli. Nawet dotknięcie psiego furta mnie bolało. Nawet dla mnie było oczywiste, że uszkodzeniu uległ jakiś nerw, ale nie martwiłam się za bardzo, powierzchnia pozbawiona czucia nie była duża, a poza tym był przecież czas na regenerację. Grunt to nie panikować.
Kiedy w końcu się doczekałam na zabieg i znieczulili mi rękę, żeby wyjąć drut, spodziewałam się, że ta ręka też jakoś zwiotczeje, że może wtedy się zegnie i już później będzie dobrze, ale nie! lekarka spróbowała nią ruszyć, zobaczyła ile pracuje nadgarstek, powiedziała "hm" i to było wszystko. Ponieważ jej angielski nie był zbyt dobry, nie udało mi się dowiedzieć nic więcej. Ale przynajmniej po wyjściu druta zaczęłam odrobinę zginąć kciuk.
O, taką odrobinę:
Dopiero na wizycie kontrolnej przycisnęłam lekarkę, żeby mi wyjaśniła co się z tą ręką dzieje. Dostałam całą stronę tekstu po francusku, zatytułowaną "Algoneurodystrophie" oraz informację, że to jest dobra wiadomość, bo za półtora roku przejdzie.
WTF?! Za półtora roku to miała być dobra wiadomość? Niesprawna, puchnąca, bolącą jak diabli i prawie nieruchoma ręka przez kolejne półtora roku jest dobra?
Niestety nic już na to nie mogłam poradzić. Mając jednak opis przypadłości zaczęłam łączyć kropki. Już wiedziałam czemu, mimo cięgłego mycia i dezynfekowania tej ręki, orteza tak śmierdziała. Nasilenie pracy gruczołów to kolejny objaw tego draństwa. Lepka, ciągle spocona skóra, to objaw typowy w pierwszej fazie tego zespołu bólowego. Na dokładkę zaczęły mi na tej ręce rosnąć włosy. I to nie takie normalne, ale grube, ciemne, jak u włochatego faceta. Wstyd mi było się tak pokazać, więc poprosiłam Josha, żeby kupił plastry z woskiem i wydepilowałam. Bolało jak nie wiem, ale poczułam się lepiej.(Głupia ja 😆) Dopiero fizjoterapeutka powiedziała mi, że absolutnie mam takich rzeczy nie robić, bo to właśnie ból jest tym, co mi szkodzi. (no to jak szkodzi, to ci sadyści od ortezy dowalili mi bardziej niż tysiąc depilacji.
Powoli, bardzo powoli fizjoterapeuci próbowali rozruszać mój nadgarstek. Nie było łatwo, bo dotyk powodował ból, nie mieli nawet gdzie chwycić, żeby pracować. Ale kiedy dowiedziałam się, ze naciąganie w osi stawu nie jest problemem, zaczęłam chodzić z Charliem na spacery. Szybciutko przekonałam go, żeby mimo wszystko nie naciągał tej ręki za mocno, ale po blisko 3 miesiącach spacer z psem był jak realizowane marzenie.
Oczywiście w tym czasie już pracowałam. Możecie sobie wyobrazić, jak dobrze mi szło. Uczyłam się obsługiwać nożyczki lewą ręką. Tak, nożyczki. Aby rozbić tkankę guza na pojedyncze komórki, najpierw tnie się go nożyczkami. Pipetowanie lewą ręką nie było bardzo trudne, ale wymagało skupienia. Za to pisanie było koszmarem.
Ręka wciąż puchła i bolała.
Komentarze
Prześlij komentarz