Tropimy... bardziej.

Charlie dołączył do nas żeby się szkolić i pracować, więc nie pozwalamy mu się obijać. Co prawda podstawowe szkolenie iedzie wolno (robię je sama, bo zwyczajnie nie ma czasu na trenera i ćwiczenia w ramach jakiejś szkoły), ale na każde tropienie zabieramy małego ze sobą. Tak dość szczęśliwie trafił do nas jeszcze przed weekendem tropieniowym, na którym zawsze dzieje się więcej i szybciej. 

Niestety Moyracka klatka samochodowa była jednopsowa, a jeszcze bardziej niestety, dwie takie same w kombiaku nie miały szans się zmieścić. Mniejsze klatki byłyby za małe... A przecież Charlie urośnie większy niż Moyra. Trzeba było coś wykombinować. Na szczęście są dostępne bramki: po prostu drzwiczki  blokujące wyjście z bagażnika. W ten sposób nie ma dodatkowego ograniczenia przestrzeni: ile bagażnika, tyle miejsca dla psów, latem klapę można otworzyć, przepływ powietrza jest pełen, a psy bezpiecznie zamknięte... Albo przechodnie bezpieczni dzięki odgrodzenia ich od Moyry ;)  Do bramki można dołożyć do nich "kratkę" za siedzeniami, żeby zablokować przejście na siedzenia, oraz separator, dzielący bagażnik na pół. Ten ostatni może kiedys zdejmiemy, ale póki co nie chcemy, żeby nam sie psy zaczęły tłuc (albo bawić) w trakcie jazdy po autostradzie, poza tym lepiej odpoczywają rozdzielone. 
W sumie to zestaw do samodzielnego montażu miał przyjechać do nas jeszcze przed Charlim, ale Szwedzi nawalili i Charlie jeszcze przez tydzień po przyłączeniu się do naszego stada jeździł na tylnej kanapie. Tyle w tym było dobrego, że wielokrotnie zaglądał do bagażnika, patrzył jak i gdzie jeździ Moyra i bardzo chciał tak samo. Dzięki temu nie było absolutnie żadnych problemówz wsiadaniem (robi to nawet chętniej niż Moyra), podczas jazdy a nawet - ku naszemu zaskoczeniu - z pozostawaniem w samochodzie kiedy my odchodzimy. Jak juz pisałam, zestaw jest szwedzki. Mogliśmy więc się domyślić jak to będzie. Ileż Joshua ich (i IKEĘ przy okazji) sklął to już tylko ja wiem. Ale najwazniejsze, że bramki są i sprawdzaja się dobrze.



Tropieniowy weekend zaczynał się w piątek po południu. Tyle, że nie dla nas. Ja miałam jeszcze 0.6 dnia urlopu, ale Joshua nie.
Po powrocie do domu oprócz pakowania trzeba było jeszcze zrobić obiecany deser: upiekłam więc szarlotkę i zrobiłam sernik na zimno (z zakupionych w polskim sklepie w Brukseli składników). To jest totalny szok, ale oni tu nie mają galaretki w proszku do samodzielnej polimeryzacji! Serio! Nie ma w sklepach a jak podałam sernik, dopytywali się jak ja to zrobiłam.
Tak czy inaczej przyjechaliśmy bardzo późno. Zdążyliśmy zjeść kolację i położyć się spać. Tym razem mieliśmy trochę szczęścia: Normalnie weekendy tropieniowe są organizowane po taniości: 3 dni noclegów i żarcia kosztowały nas za dwie osoby 170 euro. Oznacza to konieczność przywiezienia własnej pościeli, ale zazwyczaj także zakaz trzymania psów w budynku. W tym przypadku było trochę lepiej: wewnątrz mogły spać dwa. I ponieważ Moyra jest wciąż najsłabiej obyta z bagażnikiem samochodowym i jako jedyna z naszych tropieniowych psów  nie lubi tam być, a Charlie jest szczeniakiem i w trakcie aklimatyzacji, tym razem do budynku mogły trafić oba nasze psy. Mimo wszystko zamiłowanie Charliego do zjadania ścian i niechęć do siedzenia w klatce, oraz tendencje ucieczkowe Moyry (przecież nie będzie siedzieć w pokoju, kiedy może sobie otworzyć drzwi i wyjsć do salonu i kuchni gdzie jest okno przez które można się gapić na ulicę), skłoniły nas do zamykania psów wsamochodzie na czas, kiedy my jedliśmy posiłki. I ku lekkiemu niedowierzaniu z naszej strony to bardzo dobrze działało. Myślę, że następnym razem nasze piesy spokojnie mogą nocować w aucie jak wszystkie inne.

Sobotnia pobudka była stanowczo za wcześnie. Z moim ciągłym ostatnio bólem głowy, zmęczeniem i  jak się okazało źle wybranymi ubraniami marzłam i czułam się kiepsko. (Miało być około 8C, jak w Namur przez ostatnie dwa tygodnie. Ale o ile w Namur temperatura odczuwalna wynosiła jakieś 15, to pod Bouillon około -3). Nie przewidziałam tego.


Całe szczęście na wypadek deszczu wzięłam górskie spodnie (ciepłe i do pewnego stopnia wodoodporne), ale kurtkę miałam stanowczo zbyt cienką jak na spędzanie calusieńkich dni na polu. A tak własnie wygląda trening tropieniowy: dwa wyjścia z własnym psem, a poza tym albo obserwowanie innych, albo czekanie przy samochodzie, albo gdzies indziej - jako runner do znalezienia przez psa. 
Jak się szybko okazało mój dyskomfort to było małe piwo. Otóż... Moyra nie chciała pracować. Po prostu nie. Szła od niechcenia, sygnały, które mi dawała były dla mnie kompletnie nieczytelne, czasem po prostu nie chciała iść za śladem i kombinowała, łaziła gdzie chciała, a jakakolwiek próba podważenia jej decyzji (tak zwana kontrola, kiedy należy trochę zwolnić i obserwować psa) kończyła się tym, że Moyrak się zatrzymywał i dawał sygnał negatywny, nawet jeśli szłyśmy dobrze.
I tak prosta trasa pierwszego dnia zajęła nam 50 minut, przyjezdny szwajcarski instruktor był bardzo niezadowolony, a ja załamana. Przeciez wczesniej wszystko szlo dobrze! Kolejnego dnia miał być egzamin, a ja żałowałam, ze w ogóle przyjechalismy. Moje nastawienie nie pomagało Moyrze i tak wszystko staczało sie po równi pochyłej. Wyczekiwany wyjazd stał sie koszmarem.
Nastepnego dnia po fatalnej trasie z Chantal, która też w swojej życzliwości dopiernicza się do wszystkiego, potęgując zniechęcenie, poprosiłam Rogera o krrótkie ćwiczenie motywacyjne dla Moyry, które mi wczesniej obiecywał.
Ćwiczenie faktycznie banalne, w podobny sposób zaczynał ćwiczyć Charlie. Całość trwała może trzy minuty: taka krótka pogoń za uciekającym, który co jakiś czas przystawał, pozwalał się wkazać (poprzez siad) i dawał nagrodę. Nie bardzo wierzyłam, ze to pomoże.
A później, tuż przed egzaminem pojechaliśmy na jeszcze jedno tropienie do lasu. I byłam w szoku. Faktycznie, coś się w Moyrakowym łebku przełączyło, bo poszła z takim entuzjazmem za tropem, że ledwo za nią nadążałam. Skręcała z taka pewnością, że każdy mógł trzymać smycz a ona po prostu doprowadziłaby go do celu. Na sam koniec złapała takie przyspieszenie, że zgubiłam nowe okulary. Na szczęście po 10 minutach poszukiwania przez trzy osoby, udało się je odnaleźć.
Sam egzamin ukończyłyśmy w 14 minut, z 31 minutowym zapasem czasu.
Zrobiłam jeden błąd: nie pozwoliłam Moyrze pójśc w las, (raz miałam rację, bo chciała iść za zwierzem, ale drugi raz szła dobrze, a ja nie odczytałam jak należy jej zapału i zmusiłam ją, zeby iścć do okoła. Durna baba...
Ale runnerka została znaleziona i prawidłowo wskazana, egzamin zdany, a Moyra zmotywowana i chętna od pracy.

Na koniec było podsumowanie i trochę imprezowania z instruktowami,
 

a ostatni dzień spędziliśmy na spacerze po Bouillon. Akurat był jakiś festyn mysliwski. Sama idea uczestniczenia w czyms takim napawa mnie odrazą. 
Tak czy inaczej miasto było zatłoczone i zadymione licznymi grillami. Dlatego do centrum poszedł tylko Joshua z Charlim, po trochę socjalizacji, a  my z Moyrakaiem poczekałyśmy na obrzeżach i prawie wypiłyśmy grzane wino.


 

W ramach weekendu tropieniowego Charlie poszedł na swoje pierwsze prawdziwe tropienie. Roger śmiał się, że nasz maluch jest leniwy. Faktycznie, zajęło mu to jeszcze dłużej, niż niechętnej w tym czasie do pracy Moyrze. Prawda zaś jest taka, że Charlie nie umie skupić się na jednym zapachu i olać reszty. On chce iść za tropem, ale też sprawdzić wszystko po drodze. Taki wiek :) Trzeba ćwiczyc dalej i czekać aż z tego wyrośnie.




Minęło znów kilka tygodni. Po weekendzie wyjazdowym mieliśmy przerwę, jeden trening dodatkowo nam wypadł z grafika, na kolejunym wszystko szło tak, jak dawniej. Charlie wciąz uczy się skupiać, Moyra pracuje z zapałem (ostatnio najładniej zrobiła line-up - czyli wskazanie właściwej osoby z trzech ustawionych w jednej linii, które wcześniej szły ta samą drogą), później poszła śladem ze spalonego kawałka ręcznika i bardzo sprawnie, ale i z klasą wskazała poszukiwanego (stał w błocie, więc moja dama zamiast w tym błocie tyłek posadzić, wskoczyła na znajdujący się tuz obok pień ściętego drzewa i usiadła prosto przed runnerem.
To się nazywa klasa!

Póki co tylko nasz certyfikat nie dotarł, ale widać szwajcarzy też się nie spieszą.
A w maju będzie kolejne seminarium wyjazdowe, tym razem we Francji, organizowane przez jednego z instruktorów, którzy u nas byli.
Może do tego czasu załapiemy się na drugi poziomk z Moyrakiem? :)










Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Modowe zawirowania i impreza u pani ambasadorki.

Post zbiorczy na różne tematy

Szukania pracy ciąg dalszy