Vaterland

Jako że dawno nie pisaliśmy, to tak teraz będzie kilka postów pod rząd... Ten mało związany z naszym codziennym życiem, więc pewnie jakoś przy okazji opublikujemy.

Realność najwyraźniej jest zdania (o ile jako bezosobowy byt abstrakcyjny mieć jakieś może) iż mamy za mało zajęć i za dużo czasu. Albo moja szefowa uważa, że nie mam co w domu robić i mogę sobie popracować dodatkowo kiedy bądź i byle gdzie. Na wrzesień miała zaplanowany "roadshow", który w tej branży wygląda tak iż grupa prezentująca dany kierunek turystyczny (albo kilka do kupy, zależy kto organizuje) jedzie z miejsca na miejsce w jakimś kraju i w kilku miastach zaprasza na "wieczorek zapoznawczy" lokalnych agentów tustycznych sprzedających wycieczki. Ze względu na rozmiar biura (3 osoby ze mną włącznie...) takie imprezy odbywają się sporadycznie - chyba jedna, góra dwie w roku, bo ktoś jeszcze to wszystko musi zorganizować; no a poza tym są zwykłe targi, FAM-y (czyli wyjazdy agentów i przedstawicieli biur na wyspę), i inne imprezy które muszą być obsadzone. Wszystko było fajnie, dopóki z jakiegoś powodu ktoś się nie wykruszył i w ostatniej chwili Anita przyszła mi powiedzieć, że jeśli to możliwe, to jestem potrzebny na 2 dni w Niemczech do pomocy. Ok, płacą ekstra, wrócę w piątek...

I tak mniej więcej wyglądał wyjazd: na początek spóźniony pociąg, do którego to spóźnienia belgijska kolej się nie poczuwa (złożyłem reklamację), szybka przebieżka po Kolonii, potem popołudnie i wieczór pałętania się między stolikami, bo ludzie pracują, a ja nie znam ani Barbados, ani niemieckiego.








Na drugi dzień samolot do Berlina, znów to samo czyli rozstawianie sprzętu, szybki spacer po kawałeczku miasta, wieczorem pałętanie się, itp.












W środku nocy po pozbieraniu klamotów powrót do hotelu, nocleg, rano zbiórka i na lotnisko - do domu. Pół dnia wolnego oznaczało po odjęciu czasu dojazdu zaledwie jakieś 3 godziny wcześniej niż zazwyczaj. Szału nie ma.


No, a kilka tygodni później, na kolejną imprezę tym razem nazwaną "lotem inauguracyjnym" (bo Lufthansa uruchomiła bodajże 2 połączenie w tygodniu), trzeba było dostarczyć słomkowe kapelusze, ciasto rumowe (typu bożonarodzeniowego) i jakieś paszteciki przytargane przez Anitę w dwóch wielkich torbach z Barbados. Do Frankfurtu. "Joshua, pojedziesz?" Pojadę, ale na swoje szczęście wkręciłem się ze swoim samochodem na tą wycieczkę. Zamiast czwartku wypadł piątek, zamiast o 10 rano wyjechałem o 3 po południu z Brukseli, zamiast na wieczorny spacer wróciłem do domu o 11 w nocy, jadąc w zasadzie non-stop. No, "stop" miałem w korku pod Liege, bo jacyś idioci nie potrafili wyjechać spokojnie ze zwężenia przy remoncie drogi i musieli się cmoknąć karoseriami. Belgowie nie potrafią jeździć...


Przekraczanie Renu wchodzi mi w nawyk...


Widok w lusterku, w korku.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Modowe zawirowania i impreza u pani ambasadorki.

Post zbiorczy na różne tematy

Szukania pracy ciąg dalszy