Przez Madagaskar na Mazury

Minęło kilka tygodni od wakacji i już pewnie znudziło się Wam zaglądanie na pustego bloga, co? Nam się nie nudziło, powrót do domu okazał się egzystencjalnie bolesny - dużo do zrobienia, znów zderzenie ze wszystkim co nam się w Namur nie podoba i takie tam. Przynajmniej Ewa się lepiej z szefową ostatnio dogadywała, bo ta nagle zaczęła mieć czas na rozmowy o projekcie.

Tymczasem odpoczęliśmy od odpoczynku, pojechaliśmy na warsztaty piękności hovawarckiej (znów pod Antwerpię) za piątaka, na których... Moyra została pozbawiona frędzli na uszach i kłaków pomiędzy paluchami stóp. Serio! Babka prowadząca warsztaty zademonstrowała jak wyciągnąć stare, luźno wiszące kłaki z uszu i trzeba było wyrównać z drugiej strony. To samo z łapami - hovki mają takie śmieszne kudły, rosnące całymi kępami i dość długie, pomiędzy paluchami. Czasami potrafią wręcz wystawać do góry. Ponieważ pomiędzy poduszkami wbija się np. śnieg (no, nie teraz, zasadniczo) to np. Korlat miała krem dla psów zaprzęgów pociągowych kupiony w Stanach, do smarowania łap. Moyra jeszcze nie ma, zastępczo stosowaliśmy po prostu wazelinę. No i w ramach przysposobienia piesa do konkursu piękności te kudełki zostały starannie wyczesane i wycięte. Czekamy teraz aż odrosną, jedne i drugie.
Z tymi uszami to Holendrzy podobno tak mają, że lubią skracać. Niech sobie kupią krótkowłosego jamnika, jak się im kudły na uszach nie widzą... My w każdym razie jesteśmy oburzeni. 



Ponieważ w kolejny łykend w Namur miał być "pijacki festyn", impreza z lokalnymi alkoholami w tle, w zasadzie od piątku na pełny regulator, uznaliśmy że możemy się ewakuować przynajmniej na jedną noc. Już w piątek wracający przez całą noc sąsiedzi kilka razy budzili Potfora, który z kolei ujadaniem budził nas... Sobotę zaplanowaliśmy we Francji.

Na początek po drodze odkryliśmy, że niecałą godzinę z domu mamy trzecią elektrownię atomową, tym razem francuską, bo pozostałe dwie są belgijskie. Wjeżdża się do parku narodowego, a tam słup pary jak z chłodni... Strasznie nas to intrygowało no i po kolejnym kwadransie jazdy faktycznie tabliczka, że tam w lewo to do elektrowni. Przynajmniej nie dymi, powietrze nie śmierdzi węglem, jak w Krakowie. (I nie emituje dwutlenku węgla i jest pewny, stabilnym i najekologiczniejszym źródłem energii!)*
A tu zeszłoroczne zdjęcie, jakby ktoś nie pamiętał, jako humorystyczne spojrzenie w wielkie oczy atomowych strachów.




Potem pojechaliśmy dalej, z krótkimi postojami na psie spacery, przegryzienie czegoś po drodze, zabranie pizzy w pudełku i dojazd na nocleg. Ten ostatni był z Airbnb, lekko się zdziwiliśmy, kiedy dostaliśmy pokój na piętrze w czyimś - zamieszkanym domu - i do dyspozycji kuchnię i łazienkę gospodarzy, wszystko w eleganckim domku niedaleko parku. Pizzę zjedliśmy na tarasie, Moyrak tylko raz obszczekał właścicieli. No może i sa u siebie, ale po 10 minutach leżenia, to jednak taras bardziej nasz, niz ich, a oni się przyplątali. Później  był jeszcze wieczorny serial i poszliśmy spać.
A, no po drodze był ten Madagaskar. Znaczy zdjęcie tablicy przez okno, bo nawet się nam wyłazić z auta nie chciało. Wszystko przez tutejszą gastronomię... Praktycznie pomiędzy południem, a wieczorem, nie ma gdzie zjeść. Zostaje fast-food, czyli np. arabska pizzeria podająca kebaba po 2 godzinach czekania. Albo niearabska, i trochę szybsza. Z innych rzekoma restauracja bez kuchni,  gdzie można dostać sandwicza z mrożonki, albo... w ogóle nie jest (już) restauracją i podaje tylko posiłki w płynie, znaczy zupkę chmielową. Restauracje otwierają o 6, czasami 7 wieczorem - na obiad. Jakoś nie mogę złapać tego ustawienia. (Serio, nie jestem w stanie zrozumieć jak po 2 latach w USA i roku w Belgii można liczyć na to, że ktoś tu poda obiad o 16.)**




Rano szybkie wyjście z piesą, przygotowane przez właścicieli i podane na życzenie na tarasie śniadanie i kawałeczek jazdy na dłuższy spacer, na Mazurach. Mają tam trzy jeziorka, z tego co najmniej jedno sztuczne i jedno naturalne. Połaziliśmy trochę po krzaczorach wokół, wypuściliśmy Moyrę do przynoszenia patyków z wody i... Ona pływała! Wprawdzie tylko coś ze trzy razy i tylko kawałeczek do patyka, ale za to zamoczyła grzbiecisko i ogon! Sukces przychodzi powoli...








W drodze powrotnej próbowaliśmy powtórzyć zabawę, ale Moyra już zaczęła protestować przeciwko rzucaniu patyków za daleko, w jej opinii, i odmówiła pływania. Posiedzieliśmy sobie coś z godzinkę na brzegu, dla praktyki potfurnej wśród ludzi (Moyra tylko dwa razy próbowała kogoś pogonić, ale w tych dwóch przypadkach z czego raz dwie baby przeszly prawie po naszym kocu, mimo że pomiędzy nim i następnym miały dobrych 15 metrów pustej przestrzeni) i pojechaliśmy do domu.




Te "Mazury" to "Les Mazures", nie wiem czy mają jakiś związek z nazwą regionu w Polsce (teoretycznie wszystko jest możliwe). Ale Ewa zapowiedziała, że się Jej podoba i jeszcze mamy tam pojechać. No, te 1,5 godziny jazdy nie tragedia, damy radę.

*, ** Przepraszam, nie mogłam się powstrzymać. Ewa

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Modowe zawirowania i impreza u pani ambasadorki.

Post zbiorczy na różne tematy

Szukania pracy ciąg dalszy