Dzień prawie ostatni i powrót

Z powrotem do chałupy było tak: korzystając z wizyty na wyspach chcieliśmy odwiedzić starego (jak to brzmi...) przyjaciela, kolegę jeszcze z czasów krakowskich i erpegowych, który lata temu wyprowadził się do Bydgoszczy, a później skorzystał ze znacznie lepszej oferty pracy. No, ale informatyków (ogólnie rzecz ujmując) biorą na pniu jak leci, więc co miał pracować za złotówki, jak mógł za funty szterlingi.

Na początek jednak chcieliśmy skorzystać z możliwości zamoczenia psich łap w kolejnym akwenie wodnym, dla odmiany od - poprzenio - Morza Północnego, a na tym wyjeździe szkockich jezior. Wprawdzie nie byłby to bezpośrednio Atlantyk, a jedynie Morze Irlandzkie, ale jednak. No i tu niewielki zonk: morze sobie odpłynęło. Moyra rozejrzawszy się wokół




pogoniła trochę za mewami i innym fruwającym tałatajstwem, wróciliśmy na śniadanie (tym razem tylko kontynentalne, ale zaczynałem mieć wrażenie, że nie dopinam spodni po pierwszych dniach bekonu, jajek, kiełbasek, black puddingu i całej reszty tego, co tu tradycyjnie jadają) i zebrawszy się po raz prawie ostatni w torby - pojechaliśmy ostatecznie na południe.

Na tym odcinku ujawniło się całe piekło angielskich autostrad*:


remonty, korki i jeszcze więcej korków. Sytuację tylko trochę poprawia fakt, iż w przeciwieństwie do doświadczonej kolejnego dnia Francji, tutaj działa z grubsza system inteligentnego sterowania ograniczeniami prędkości - są odcinki, gdzie wprawdzie wolniej niż wyświetlane znaki pokazują, ale jednak się jedzie. System w perwnym chociaż stopniu rozładowuje w ten sposób zablokowane drogi. Oczywiście - znacznie lepiej było na odcinkach prawie pustych, gdzie na tempomacie łykaliśmy kolejne mile jedną po drugiej; lepiej wyglądała również sytuacja na długich fragmentach z odcinkowym pomiarem prędkości, gdzie równiutko jechały wszystkie samochody, bez zrywów i hamowań. Ale zapewne wszystko jest w ostatecznym rozrachunku funkcją przepustowości i nadmiar samochodów musi zablokować każdą drogę.
Jakoś wcześniej nie mieliśmy takiego problemu. W ogóle poza dwoma czy trzema przypadkami wjazdu na rondo, kiedy z miejsca kierowcy po lewej naprawdę niewiele było widać, i zdarzyło się ciut zajechać drogę lokalesowi (przy czym pierwszy to chyba była reakcja ostrzegawcza, zaraz za promem, bo wjeżdżałem na inny pas niż tenże jechał), podróżowało się nam całkiem komfortowo. no, i tylko raz wystartowałem na zły pas o poranku...

Popołudnie i długi wieczór miło spędziliśmy na pogaduchach, Moyra pokazała, że jednak dalej nie rozumie co to dzieci (ciężko od niej wymagać odpowiedniego zachowania skoro z dziećmi w ogóle nie ma do czynienia) i na przytulankę się nie nadaje, a rano wyruszyliśmy w dalszą drogę do siebie.

Z drogi powrotnej w pamięci zostaną chyba tylko korki: pół godziny opóźnienia jeszcze na wyspie to była niestety dopiero przygrywka do Francji... "Inteligentna" (chyba po francusku) autostrada pokazywała na wyświetlaczach prędkość 130 km/h, a my staliśmy co kilka kilometrów raz za razem w kolejnych korkach, tworzących się kompletnie bez żadnej fizycznej przyczyny, czyli w wyniku braku płynności ruchu. To już chyba wolę brytyjskie "spowalniacze", na których mimo wszystko 40 czy 50 mph, ale ciągle się jedzie. Droga z tego powodu wydłużyła się nam prawie dwukrotnie, więc następnym razem jedziemy ile się da najmniej po kraju żabojadów, a resztę przez belgijski "ogon" nadmorski.

Po dojeździe do Namur skierowaliśmy się... do lasu na spacer. Po całym dniu w aucie coś się jednak Potfurowi należało, a w trakcie spaceru zamówiliśmy pizzę na kolację, bo lodówka była puściusieńka, a przecież w niedzielę u nas zakupów się nie zrobi.

* Nawiązanie do serialu na podstawie książki, według której sam diabeł jest odpowiedzialny za konstrukcję londyńskiej obwodnicy. Po tym przejeździe jestem skłonny autorowi uwierzyć.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Modowe zawirowania i impreza u pani ambasadorki.

Post zbiorczy na różne tematy

Szukania pracy ciąg dalszy