Dni ostatnie wakacji: trzy. W tym dniu: nie jedziemy do kolejnego parku, zwiedzamy jeden zamek, ale już nie drugi ani trzeci, Moyra dostaje swoje pierwsze psie lody.


I tak kolejnego dnia szkocka pogoda postanawia znów dać nam psztyczka w nos i popsować plany jazdy do kolejnego parku narodowego, Loch Lomond and the Trossachs, po atlantyckiej stronie wyspy. Założenia były takie, że sobie skoczymy jeszcze pospacerować (zaprawdę zadziwiające określenie, biorąc pod uwagę iż pod koniec poprzedniego wyjścia nawet Ewa miała dość) po kolejnym parku, już prawie w drodze na dół mapy, a na koniec znajdziemy coś do pospacerowania dla mnie - zameczek jakiś, albo cuś... Ponieważ jednak do parku czekało nas trochę jazdy, odwróciliśmy kolejność i pojechaliśmy najpierw do Perth żeby kupić kończącą się psią karmę, (zapas zabraliśmy z domu, ale w dniu wyjazdu kupiliśmy dla testów inne, łagodniejsze dla psich jelit i okazało się dla Moyraka znacznie lepsze, i właśnie to żarcie teraz się kończyło) i znaleźć na szybko coś do oglądnięcia. Wybór dobry - tuż obok znajduje się zamek Scone.




Zamek jest właściwie pałacem, ale ponieważ przez ładnych parę stuleci robił za szkocki dwór koronacyjny, mają tam parę fajnych pamiątek. Na przykład kopię - niestety - kamienia ze Scone, zwanego kamieniem przeznaczenia, który był stołkiem koronacyjnym królów; po szkockich byli angielscy, kiedy sobie towarzystwo wywiozło taborecik na południe, a potem finalnie oddało, ale do Edynburga. Mają też jakiś kamyk z mieczem w środku, trochę rozchwianym, ale że się nie dał wyjąć ani mnie, ani Moyrze, (choć trzeba przyznać, ze się do zadanie nie przyłożyła) to zostawiliśmy im na trawniku jak stał.





W czasie, kiedy po długim spacerze po pałacowych ogrodach, zwiedzałem sobie wnętrza, piesa z panią raczyli się lodami. Oczywiście jak to w Szkocji psie miski są wszędzie, ale w zamkowej kawiarence mają również psie lody. Więc Potfura dostała swoje piewsze, oficjalne lody i zaczęła wylizywać z je podobno z takim zapałem, że nie zauważyła mojego odejścia.


Cóż, 2 funciaki i człowiek ma spokój na długo; podobno działa również z dzieciakami.




Ponieważ po wszystkich jazdach czuliśmy się już nieco zmęczeni, zignorowałem Czarny Zamek, z wystawą słynnego regimentu szkockiej piechoty "Black Watch". Z resztą wcześniej nawet nie bardzo wiedziałem, co mnie omija, bo nie było czasu się dobrze przygotować. A do oglądnięcia były na przykład tradycyjne mundury paradne, takie jak tu:


Zdjęcie pochodzi z oficjalnych uroczystości w Hong Kongu w '97 roku, i stanowi dowód na potwierdzenie iż prawdziwy Szkot pod kiltem nic nie nosi. Wprawdzie kilt nie jest mundurem bojowym od I wojny, ale bywało iż noszono go jeszcze w czasie II, aż po D-day; chociaż to już incydentalnie.

Po drodze Ewa zgodziła się z moimi wcześniejszymi przemyśleniami, żeby na kolejne wakacje pojechać kamperem. Wprawdzie kamper to na trasie zło, ale jak się jest w środku, a nie za nim na wiejskiej drodze, to zmienia się postrzeganie świata. Z kampera moglibyśmy zrealizować plan zobaczenia zachodniej części Szkocji, która teraz została za naszymi plecami (nie mówiąc o innych częściach ciała, bo wszak jechać chcieliśmy). Mając "ze sobą" nocleg nie musielibyśmy kilka razy spieszyć się do hotelu na zameldowanie, wybierać między zjedzeniem czegoś a jazdą na czas. Nie byłoby problemu z codziennym gonieniem po wąskich hotelowych schodkach z torbami, i tak tylko na dwa razy, ale za to czasami trzeci - a to po ręczniki, a to sandały, bo nie wszystko było w hotelowej części bagażu. No i wieczorny rytuał szukania kolejnego noclegu, nużący i mało przyjemny, byłby zbędny. Spali taki kamper więcej niż nasz kombiak (na całej drodze 5.4 l/100km, 4000 km łącznie), pewnie ze dwa razy. Nie wszędzie wjedzie, ale centrów miast i tak nie zwiedzamy, a w innych miejscach prawie zawsze są osobne stanowiska parkingowe. Za to możemy się zatrzymać prawie gdziekolwiek, w najgorszym wypadku na dziko (w UK to zasadniczo dozwolone, w Norwegii to już w ogóle), mają ze sobą kuchnię, prysznic i łóżko.

Tymczasem jechaliśmy w deszczu na kolejny nocleg, mając w planie wejście na jeszcze jeden, tym razem zrujnowany zamek, ale ponieważ zrobiło się późno, a my byliśmy zmęczeni ostatnimi dniami, to odpuściliśmy. Następny dzień będzie ciekawszy bo i ma być lepsza pogoda.



Zagadka na zdjęciu powyżej: szukajcie czarnego łba hovawarta.

Wieczorem pospacerowaliśmy jeszcze po lokalnym "parku", który jest wprawdzie łączką z wyznaczonymi obok siebie boiskami futbolowymi, ale za to na bramie ma informację z zakazem zanieczyszczania psimi kupami oraz (sic!) spożywania nielegalnie zakupionego alkoholu. Znaczy - legalnie najwyraźniej można. Nie sprawdzaliśmy.
Kolejnego dnia park okazał się być prawdziwą psią rozrywką a to z powodu nisko latających ptaków, przy których nasz pies dostał szału. Dogonić nie miała szans, ale przecież nie o to w tej zabawie chodzi: gdy jeden zwiał, wyszukiwała kolejnego, za którym możnaby pobiec. Na szczęście było chłodno (przy upale ryzykowałaby udarem cieplnym), ale po raz pierwszy mieliśmy problem, żeby ją przywołać. Na szczęście wystarczyło odrobinę się oddalić i sama natychmiast przybiegła. Zziajana i szczęśliwa jak nie wiem co. 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Modowe zawirowania i impreza u pani ambasadorki.

Post zbiorczy na różne tematy

Szukania pracy ciąg dalszy