Dni ostatnie: dwa

Rano pobudka, wyjazd z hotelu jeszcze zanim pojawi się obsługujący go Chińczyk, i lecimy do odległego zaledwie dziesięć mil Stirling wleźć na Wallace Monument, zanim pojedziemy dalej. Trochę sobie w tym miejscu nie dość dobrze policzyłem czas, za co zapłacić przyszło wieczorem kierowcom jadący z przeciwnego kierunku. A może nie, bo w końcu zakleiłem lampy w aucie; tylko nie wiem czy dobrze.


Tymczasem dojechaliśmy, wleźliśmy na górę, oglądnęliśmy, pstryknęliśmy kilka fotek i pojechaliśmy dalej.













Park Loch Lomond and the Trossachs jest ciut inny niż typowe dla szkockich wyżyn, schodzi bowiem prawie nad atlantyckie wybrzeże. Nad to ostatnie dotrzeć mieliśmy w nocy, a tymczasem wybraliśmy się na spacer wokół Loch Katrine (no, nie tak w okół co kawałek przy brzegu i oczywiście lekko w górę. Warto, bo widoki są fajne, ale blisko 20st C i słońce zdecydowanie zniechęcają do aktywności fizycznej, nawet głównie nie mnie. Znów pomogły nam maps me, bo oznaczenia szlaku niby są, ale zdecydowanie japońskie: jakie-takie. Nawet w punkcie turystycznym nic o interesujących nas ścieżkach nie wiedzieli. 


W trakcie spaceru narzekaliśmy na temperaturę i wilgotność, z wyjątkiem krótkiego odcinka na górze, gdzie jest całkiem przyjemny przewiew.












Korzystając z punktu widokowego Moyra wlazła do wody, "zachęcona" wyrzuconym patykiem, i poprawia swój lochnesski rekord zanurzenia - tym razem prawie cały grzbiet był mokry. Ale dno musiało być pod łapami i ogon nad wodą...































Wyjście zajęło większą część dnia, więc potem już tylko pogoń na nocleg. No, prawie. Zboczyliśmy, żeby oglądnąć "owczy murek", jak go określiła Ewa - opuściwszy bowiem oficjalnie granice Szkocji mamy jeszcze na drodze dawną granicę, tym razem terenów znajdujących się pod władaniem Rzymu. Mur Hadriana nie wygląda obecnie imponująco, ale zaliczyliśmy jeszcze ten punkt programu i samym wieczorem ruszyliśmy do hotelu.



Ćwiczeniami na równowagę skrzywiliśmy trochę naszego psa. Łażenie po kamieniach tak się jej spodobało, że czy jeden większy, czy kamienny mur - nie odpuści. 








Przy okazji chcemy coś zjeść, więc pada na Subway'a: szybko, ja zjem w hotelu, Ewa po drodze, wiemy co mają i nie trzeba kombinować. No i nie szukamy MacChickena, co też ma swoje zalety. Mapa wyznacza nam "najbliższy", który okazuje się być... w ścisłym centrum Carlisle. Wiecie, jednokierunkowe, zakazy i te sprawy. I jakby było mało, jest zamknięty. Drugi też. Trzeci sprawdzamy zanim wysiądziemy z auta i w końcu udało się kupić żarcie. Czyli dziś jeszcze z głodu nie umrzemy.


Hotel, który wybraliśmy na nocleg jest prawie nad brzegiem Morza Irlandzkiego, ale po zmroku padliśmy po całym dniu na wyrko i nawet działające bez zarzutu wifi nie dało rady zmusić nas do zajęcia się czymkolwiek więcej. Na przykład napisaniem na bloga.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Modowe zawirowania i impreza u pani ambasadorki.

Post zbiorczy na różne tematy

Szukania pracy ciąg dalszy