Jakby było mało: Cairngorms, znowu!

Kolejnego dnia ruszyliśmy znów na południe z zamiarem powrotu i wdrapania się na Cairn Gorm. Niestety prognoza pogody nie miała dla nas litości: wiatr do 60 km/h i ulewny deszcz znów wykluczyły nam tą wycieczkę. Z resztą temperatura też spadła i Ewa stwierdziła, że nawet jeśli  kolejnego dnia nie będzie lało i wiało, to na podejście na 1200m to my jednak nie jesteśmy przygotowani, biorąc pod uwagę nasze skromne okrycia wierzchnie. No, ale w końcu jechaliśmy na zwiedzanie i urlop, pakując się jakoś nie kojarzyłem tych określeń ze wspinaczką górską...




W zastępstwie wybraliśmy wejście na Meall a' Bhuachaille, jakkolwiek się to wymawia, który ma "tylko" 810m npm i wg mapki ca. 300m w górę na podejściu. No, nie wiem. Prawie wypluliśmy płuca, głównie ja, bo Ewa na sterydach, a wiatr był taki, że na górze trzeba było stać pod kątem i trudno było utrzymać aparat żeby zrobić jakieś zdjęcia.











Piesa najpierw dała się siedzącym na szczycie turystom głaskać, a zaraz potem wyskoczyła ze szekaniem na jednego łebka. Niestety umknęło nam co spowodowało zmianę zachowania. Szkoda, można byłoby nad tym popracować. Przynajmniej tyle, że prawie całą drogę tam i z powrotem Moyra mogła biec luzem: Zwierzyny praktycznie zero, a ona trzyma się blisko i - co jej trzeba przyznać - nigdy nie ma problemu z jej przywołaniem. Niestety na smyczy w nowych miejscach ciągnie jak traktorek. Niby pod górę mogłaby pomagać w ten sposób, ale w dół to już bynajmniej pomoc nie jest... Zwłaszcza na stromych schodkach.
Wadą niegania luzem jest oddawanie się ulubionemu zajęciu - tarzaniu - przy każdej nadarzającej się okazji. A że wrzosy do miękkich nie należą, schodziła z góry kapiąc krwią z poharatanego nosa.














Zleźliśmy idealnie przed deszczem. Po drodze zrobiliśmy zdjęcia, a później pojechaliśmy szukać noclegu, który dla odmiany został zarezerwowany przez Airbnb. Poszukiwania domku udają się przy kombinowanym użyciu 3 map i 2 nawigacji, bo samodzielnie żadna nie pokazuje adresu. Swoją drogą nie ogarniam tutejszego sposobu podawania adresów, z wielocyfrowo-literowymi kodami pocztowymi, ulicami bez numerów, itd. Po prostu nie i koniec. Za każdym razem jedziemy na ulicę i ewentualnie szukamy skrzyżowania, a cała reszta to rozglądanie się po szyldach wokół drogi. Masakra jakaś.
Domek w końcu się znalazł, a w nim nasz pokój. Tak mały, że na podłodze nie było nawet miejsca na psie posłanie, nie mówiąc np. o rozłożeniu naszej wielkiej torby z całym dobytkiem, czyli ciuchami, kosmetyczkami, laptopami. Sprawę psiego posłania rozwiązaliśmy szybko: Na jednym z łóżek Ewa rozłożyła duże Moyrakowe prześcieradło frote. Akurat przykryło całość. Moyry nie trzeba było dwa  razy zapraszać. Z radością wskoczyła na łóżko i zajęła je całe. Chwilę później zjawił się właściciel lokalu z informacją, że drugi pokój też jest wolny, bo para Francuzów musiała wcześniej wrócić do domu i możemy sobie korzystać sami z całości domku. Dostała się nam więc znacznie większa sypialnia, a Moyra mogła zostać na zajętym przez siebie łóżku. (Oczywiście z możliwości tej korzystała przez większą część wieczoru i calusieńką noc, nie zaszczycając nas swoją obecnością w drugiej sypialni ani na chwilę.)
Z laptopami przenieśliśmy się do kuchni, w której wcześniej nie chcieliśmy siedzieć z Moyrą, ze względu na to, że ktoś miał przyjechać. Wifi nie było, więc jechaliśmy na transferze z komórki (kończył się na drugi dzień, więc nie było szkoda). Zrobiliśmy szybkie pranie brakujących już skarpetek, które bez obciachu rozwiesiliśmy później na kaloryferze w łazience. Jak szaleć do szaleć.
A, no i doładowaliśmy aparat, bo bateria nie ma łatwego życia. Amerykańska składana wtyczka z oryginalnej ładowarki, wpięta w przejściówkę na wtyczkę europejską, ta do złodziejki, bo trzeba jeszcze jakieś inne laptopy albo telefony zasilić, a ten zespół w przejściówkę na wtyczkę brytyjską, i voila! już można do gniazdka po prąd sięgnąć!


To był jeden z najfajniejszych noclegów jakie się nam trafiły. Sporo miejsca, (trzy pomieszczenia), było jak wygodnie usiąść, blisko do samochodu na przenoszenie bagaży.
Wyszukaliśmy i zarezerwowaliśmy nocleg na kolejny dzień, był Guinness do pizzy z pudełka (tak nam podali w lokalu! bez sztućców!) i koniec dnia  spędziliśmy przy dźwiękach deszczu bijącego po dachu. Jak cudownie!

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Modowe zawirowania i impreza u pani ambasadorki.

Post zbiorczy na różne tematy

Szukania pracy ciąg dalszy