Znów delegacja... z wizytą w British Museum

Po trzech tygodniach prawie niepracowania pojechałem znów w delegację. A cała historia (w skrócie) wyglądała tak.


Wróciwszy po świętach do pracy stwierdziłem brak mojego laptopa, mojego i drugiego, na którym sprawdzałem ogólną pocztę przychodzącą do biura. Przez chwilę miałem podejrzenie, że Debbie schowała je przede mną, bo zapomniałem schować z biurka przed zakończeniem pracy w czwartek... Jednak nie, znaleziony ślad na drzwiach, kolejne dwa lapki brakujące w biurze szefowej i następne z innych biur, niestety wskazywały jednoznacznie na zorganizowaną kradzież, Policja przyszła, panowie pokiwali głowami, nie sprawdzili żadnych śladów w biurze, ani na drzwiach ani na szafach, wypisali papierki na złożenie zeznań dla ludzi z biura i kierowniczki firmy, która nam wynajmuje pokoje. I tyle. Debbie podała później numery seryjne policji i na razie na tym sprawa się zakończyła. Ale tylko dla nich.
Zaraz pierwszego dnia poleciałem po sklepach i sprawdziłem w sieci co można kupić, żeby wrócić do pracy. Napisałem szefowej. Po kilku dniach przyszła odpowiedź ze wskazówkami informatyka co kupić. Po kolejnych kilku mail od szefowej, że za drogo. Po piątkowym nocnym maratonie szukania na Amazonie, z dostawą do hotelu w Miami, skąd nasza amerykańska dyrektorka miała je zabrać do siedziby firmy na konfigurację... W kolejny czwartek dowiedziałem się, że nic z tego, i mam znaleźć  laptopy na miejscu. I w piątek zabrać do Londynu na instalację oprogramowania. Dom wariatów, a moja dyrektorka zrobiła się przy okazji bardzo nieprzyjemna.
Po kolejnym tygodniu, kiedy w końcu odebrałem komputery, ustalenia co do ich konfiguracji przeszły finalną fazę i dostałem polecenie pojechania sobie w poniedziałek na wycieczkę do Londynu, aby na miejscu informatyk skonfigurował oba laptopy - dla mnie, i nowej asystentki naszej dsyrektorki brukselskiego biura. Nie uzyskałem odpowiedzi ile mu to zajmie... więc bilety kupiłem na pierwszy możliwy pociąg do- i ostatni z Londynu. Przy okazji wyszło na jaw iż nie da się zapłacić za bilety Eurostar belgijską kartą (wszystko jedno kredytową czy debetową) wydaną przez ING ponieważ... system gubi się przy skierowaniu płatności do autoryzacji w systemie bankowym. Fajnie, że mamy ciągle polskie (i amerykańskie), można sobie poradzić inaczej. Skromne 11 później na rzecz żarłocznej polskiej instytucji finansowej bilet trafił na konto eurostarowej apki.

Na miejscu w londyńskim biurze usłyszałem, że nie mam nic do roboty, a całość konfiguracji zajmie raptem połowę mojego czasu w mieście, więc mogę sobie iść na spacer. Miałem jakieś 20 min do Trafalgar Square, kolejne powiedzmy 10 do Westminster Bridge i House od Parliament, zaraz obok Big Ben, Westminster Abbey, po drodze Downing Street. Wydałem 22£ na wejście do wojennego schronu Churchilla, i po kilka na różne pamiątki z miasta. Komputery były gotowe, a ja miałem kolejnych kilka godzin do pociągu powrotnego... spędziłem je więc w British Museum, łażąc z miną pijanego ze szczęścia po kolejnych salach z rzeźbami greckimi i rzymskimi, bronią i biżuterią Japonii i Chin, jadeitem w dowolnych stadiach ozdobienia, złotem, miedzią i żelazem, egipskimi mumiami...
Wyszedłem tylko dlatego, że zbliżał się czas zameldowania się na pociąg powrotny. 25 km w butach nie zrobiło takiego wrażenia, przynajmniej do wieczora i odkrycia efektów jakie moje zwiedzanie miało pod skarpetkami.







Na koniec tygodnia wróciła szefowa, uśmiechnięta i zadowolona, zapytała jak nowy komputer i wrzuciła do obrobienia tonę rachunków. Od poniedziałku ma być nowa asystentka, załatwiłem już sobie przełączenie do niej mojego numeru telefonu (jest w stopce maila mojej szefowej). Teraz tylko odkopać się z prawie miesięcznych zaległości...

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Modowe zawirowania i impreza u pani ambasadorki.

Post zbiorczy na różne tematy

Szukania pracy ciąg dalszy