Pasen

Znaczy: Wielkanoc, po holendersku. Tak mówi w każdym razie google.translate, która to strona po prawie roku tutaj ciągle jest niestety podstawą komunikacji, jeśli tubylcy nie uczyli się języków obcych (znaczy: angielskiego). My się tego jednego nauczyliśmy, ale jak to w dowcipie z bacą zalecającym naukę synkowi, też se przeważnie nie pogadamy. Dobrze, że chociaż Ewa zmobilizowana przez uniwersytecki kurs i spotkania z psiarzami zaczęła się komunikować, bo ja jestem ciągle zbyt leniwy.

Tymczasem nastała wiosna, i z pewnym dla siebie również zaskoczeniem odkryłem, że mój mieszany belgijsko-barbadoski kaledarz świąt, nadal raczej ubogi względem polskiego, przewiduje AŻ DWA dni wolnego z okazji wielkanocnej przerwy w robotach. I tak oto w ostatniej chwili zrobiliśmy plany wyjazdu do Zjednoczonego Królestwa, póki jeszcze jest w EU; potem ze względu na oszukańczą stronkę sprzedającą części samochodowe i nasz chroboczący radośnie przegub wyjazd odwołaliśmy. Ostatecznie dla oszczędzenia przegubu (chociaż mechanik twierdzi, że jeszcze się nie rozpadnie) zrobiliśmy wypad... 60km od domu. Od piątku (prawie, Ewa jeszcze rano była w pracy) do poniedziałku męczymy stopy (nasze) i stópy (psie), obijamy się po ardeńskich pagórkach i nie mieszkamy w swoim mieszkaniu - żeby się trochę oderwać.

Z dzisiejszych atrakcji mamy: Ewa spotyka konie, Moyra spotyka kucyki, ja włażę na wieżę.


Fota poglądowa. Residence Durbuy to kompleks, trochę w amerykańskim stylu, niewielkich domków z apartamentami na wynajem. Gdzieś jest jeszcze jakiś basen, plac zabaw dla dzieci (psów pewnie nie wpuszczają, więc nie szukaliśmy). Miasteczko Durbuy, ca. 30 km na północ o jednego z ikonicznych ardeńskich miasteczek, La Roche-en-Ardenne, samo reklamowane jako podobno najmniejsze tutejsze miasto, z zaledwie kilkoma setkami stałych mieszkańców, ma zapewnić bazę zakupową i restauracyjną. Gorzej jak zwykle w Belgii z turystyką, pojmowaną inaczej niż wyjazd w celu posiedzenia w nowym miejscu i spożyciu produktów lokalnego browaru...

Po rozpakowaniu koszmarnej, jak zwykle, ilości toreb i siatek z paroma ubraniami, za to zapasami żywności na małą apokalipsę, poszliśmy na reklamowaną w informatorze trasę. W pełnym słońcu - 32st C pokazał termometr w mieście - zawróciliśmy z wytyczonego szlaku do pobliskiego lasu, korzystając z apek na smartfonach z leśnymi ścieżkami (i jedną nawet z poziomicami).


Ostro spadającym do rzeki stokiem wzgórza dotarliśmy do jakiejś wieżyczki obserwacyjnej, a następnie przez czyjąś posiadłość wyleźliśmy na drogę.



Po drodze najpierw była zagroda z kucykami, z którymi bliższej znajomości nie chciała zawrzeć Moyra, a następnie z parą koni, które postanowiła pomacać Ewa, przyznając iż to pierwszy raz w życiu.


Potem była radosna nazwa ulicy, mniej radosne przypomnienie o zwyczajach panujących na tutejszych szlakach turystycznych w postaci prywatnych lasów i zakazów włażenia w nie, które pospołu z typowym elektrycznym ogrodzeniem każdego kawałka trawy doprowadziło nas do naszego domku i przekonania, że na jutro trzeba znaleźć lepszą trasę na wycieczkę.
No, to fotki na koniec i wracam do tutejszych żałosnych mapek z przewodników.




Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Modowe zawirowania i impreza u pani ambasadorki.

Post zbiorczy na różne tematy

Szukania pracy ciąg dalszy