Pâques

Dzień drugi, z wizytą w La Roche-en-Ardenne, w czasie którego Moyra gryzie ziemię, za płotem jest czarna koza, a ja mam dalekosiężne plany...

Wstawszy bladym świtem około południa postanowiliśmy sprawdzić ile jeszcze przegub wytrzyma i zaliczyć odwiedziny w sąsiednim miasteczku, podobno kolejnym ikonicznym (po zwizytowanym niegdyś Bouillon) dla ardeńskiego obszaru Królestwa Belgii. O królestwie przypominam tak dla zasady, skoro już mamy tu króla oklejonego kilkoma parlamentami. Całe 30 km później minęliśmy średniowieczne centrum miasteczka, zamek na sąsiednim wzgórzu i pojechaliśmy na początek szlaku. Nie z lenistwa - po prostu ni cholery nie można znaleźć w takich miejscach w Belgii PARKINGU, żeby zostawić auto na kilka godzin. Na górce nie byliśmy pierwsi, więc zostało nam miejsce na poboczu w trawie. Dobre i to, póki nie ma tabliczki "propriété privée" na sąsiednim drzewku.

Oczywiście pomarzyć można - znów - o jakiejkolwiek mapie szlaków turystycznych w okolicy. Nie ma i już. Znaczy jest, po fakcie się okazuje: parę km wokół komina, do kupienia wyłącznie w lokalnym biurze informacji turystycznej. Czyli po przyjechaniu i zaparkowaniu w ścisłym centrum. Jako iż na wstępie nie chciałem nikogo rozsmarować po krawężniku - radzimy sobie po raz kolejny przy pomocy apek na smartfonach: MapsMe i okazjonalnie ViewRanger. Polecam tak na wypadek, gdyby się ktoś wybierał, a nie został wyposażony po znajomości przez Wehrmacht. A, wstępnego wyboru dokonuję oczywiście w oparciu o miniaturowy szkic z książeczki z wycieczkami, bez niej w ogóle byłoby cokolwiek trudno znaleźć.

Idziemy pod górę, trochę po polu (gorąco), trochę przez las (chłodniej), potem w dół. Na dole Moyra idzie do rzeczki, a potem znów pod górę. Ja jestem padnięty i robię się zrzędliwy, więc siedząc na trawie (bo jak na złość nie ma żadnej wycinki i pniaczków na poboczu) zjadamy drugie śniadanie, i znów leziemy: w górę, płasko, w dół, płasko, w dół drogą, drogą koło podmiejskich domków, do miasta i do auta. Razem z górką 13 km. Zmęczeni robimy uzupełniające zakupy (woda, piwo, koszulki dla Ewy, która nadal nie wierzy we wskazania termometrów) i jedziemy do domku. Pies pada na podłogę i śpi, ze zmęczenia nie zjadła nawet michy.

Parę fotek:

Na początek dorzucam widoczki, bo już mi się ochrzan dostał, że nie dodałem.




 Moyra na podeście.


I Moyra na drugim podeście, z którego została sprowadzona kiedy tylko zaczęła kombinować, ze może by tak na dół zeskoczyć...



Moyra w rzece (Ja zawsze byle nie za głęboko...)


Znak na szlaku z jakąś śmieszną wysokością.


Z niezrozumiałych dla homo sapiens powodów canis lupus familiaris robi wykopki i wcina korzonki, ale głównie glebę.


Koza. Czarna.


Jak hovawart idzie, to cała ulica jego.


Taki tam widoczek na miasteczko. Pod spodem jeszcze kilka...






Biorąc pod uwagę spadek terenu, architekt miał fantazję.


Rozważam pozostanie do poniedziałku...


Prawie w drodze powrotnej.


Na ten zamek sobie dziś nie wlazłem.


Zaproszenie dla potencjalnych gości. Teoretycznie atrakcji mamy w okolicy więcej...

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Modowe zawirowania i impreza u pani ambasadorki.

Post zbiorczy na różne tematy

Szukania pracy ciąg dalszy