Delegacja służbowa


Z moją delegacją było tak: niedługo po tym, jak zacząłem pracować, moja szefowa doszła do wniosku (skądinąd zupełnie słusznego) iż szybciej i efektywniej byłoby zająć się "wyprostowaniem" jej pomieszanych do granic absurdu rozliczeń z delegacji na miejscu, we dwójkę z księgową. Jeszcze na jesieni więc umyśliła sobie zabrać mnie na wycieczkę do siedziby firmy, na wyspę. Pomysł został jednakowoż urąbany przez naszą dyrektorkę finansową, która nie uznała wycieczki dla mnie za uzasadnioną. Przy kolejnej okazji, jaką była dyskusja nad działaniami na kolejny rok oraz budżetem na nie, Anita nie pytała już więc nikogo o zgodę tylko kupiła bilety i wliczyła moją skromną osobę w rezerwację hotelową. W Hiltonie, na Barbados.







I tak oto jeszcze tydzień przed wyjazdem nie wiedząc do końca czy aby na pewno polecę, w sobotę końcem marca zmusiłem Ewę do towarzyszenia mi na zakupach - potrzebowałem względnie dobrze wyglądających spodni i dodatkowej koszuli pod krawat - a kilka godzin później odwiezienia mnie na lotnisko. Koleżanka z biura, Debbie, woli jeździć do Londynu pociągiem, szefowa czyli Anita latać... a ja jeszcze nie wiem. Pewnie następnym razem spróbuję pociągu. Teraz wielkiego wyboru nie miałem, bo lot był jedynym sensownym połączeniem żeby wsiąść do Boeinga 747 Virgin Atlantic do Bridgetown, Barbados.




Niedziela: przylot, pracownica biura - przypominam, że pracuję dla agencji rządowej - przeprowadziła nas po koleżeńsku szybką ścieżką przez kontrolę paszportową i celną, bo lądujące na raz dwa duże samoloty z tłumami gotowymi już wybiec na plażę w ramach wiosennych wakacji naprawdę robią tam tłok przy bramkach. Szybko się przebrać i na wpół oficjalna kolacja. Na kolacji testuję lokalne dania, w tym piekielnie ostry sos pieprzowy; na przyszłość zalecam sobie ostrożność. Tuż za oparciami krzeseł i niemal pod deskami podłogi na piasek plaży chlupie sobie morze. Po powrocie już noc, więc do łóżka. Czyli windą na 7 piętro, z malutką (zwłaszcza w porównaniu z wysokością hotelu) latarnią morską pod oknem.



Poniedziałek: dzień zaczynam koło 6 odbierając maile od szefowej i pracując jeszcze przed śniadaniem, zaraz potem bus do biura, do 4 po południu siedzimy na prezentacjach, w międzyczasie obżeram się marlinem z grilla na lunch. Zanim wrócimy wieczorem do hotelu, po przebraniu się zostaje tylko czas na kilka zdjęć zachodzącego słońca na plaży. Koleżanka z agencji obsługującej nas w Niemczech, ponieważ kolejnego dnia wieczorem leci do domu, na upartego w ostatnich minutach dnia wchodzi popływać. Włoszkom jest za zimno, chodzą w sweterkach i bluzach z długimi rękawami. Po zachodzie umawiamy się na wyjście "na miasto", taksówkarz zaraz na wstępie o mały włos nie ląduje w przyhotelowym klombie bawiąc się dzwoniącym telefonem, ale w końcu docieramy na miejsce. Pytany po drodze o dobrą, lokalną restaurację, kieruje nas do "Hurricane", który z szyldu okazuje się być... "Harlequinem". Bajan owszem, jest angielskim, ale ich wymowa potrafi być naprawdę szokująca nwet dla osób posługujących się angielskim biegle. Olewamy porady, ponieważ menu obejmuje w ponad połowie pasty i pizze, i szukając innego miejsca trafiamy do CK; Cocktail Kitchen jest jak się okazuje z lektury menu lokalem prowadzonym przez jednego z bardziej utytułowanych lokalnych szefów kuchni, Damiena Leacha. Po rybce, drinku z rumem, i do łóżka.





Wtorek: mniej więcej tak samo, z częścią dotyczącą odbierania maili włącznie, z tym że teraz na lunch obżeram się tuńczykiem, prezentacje dotyczą liczenia pieniędzy, więc w końcu gdzieś mam kilka zdań do powiedzenia. Chociaż nie bardzo aktywnie, bo po prostu to nie moja bajka - moja robota to wprowadzanie faktur, będzie też pilnowanie realizacji tego ustalonego budżetu. Ale ile i na co wydać - to ja ich instruować nie będę, bo się zwyczajnie na ich robocie nie znam. Mamy skończyć o 12, ale z trudem wychodzimy z biura przed 4. Tyle dobrze, że chociaż przed popołudniowymi korkami na wyspiarskich highwayach wracamy do hotelu. Mam czas na krótki spacer w okolicy hotelu, parę zdjęć, zanim znów zrobi się ciemno. Śpiący strażnik wpuszcza mnie na chwilę pod dom George'a Washingtona, tylko dookoła bo muzeum jest zamknięte po 4. Tuż po 6 jest już ciemno, więc tuptam do pokoju. Do St. Laurence Gap (zatoczka, przy której skupiona jest lokalna część miejskiego nocnego życia) docieramy tym razem lokalnym busem "ZR", który w drodze powrotnej napędzi stracha Włoszkom. Cóż, lokalesi jeżdżą jak to u siebie: nie przejmując się do końca przepisami, czasami w trakcie omijania dziur również stroną drogi. Wszyscy są zmęczeni, więc wieczór jest krótki.





Środa: ponieważ podjęta w ostatniej chwili we wtorek decyzja żeby mi zafundować wycieczkę objazdową wokół wyspy nie udaje się zrealizować, mam przed wylotem kilka godzin na zwiedzanie. Zgodnie z przewidywaniem Ewy czas spędzam na łażeniu po kilku raptem lokalnych muzeach i fotografowaniu lokalnej architektury w jej co bardziej wiekowych i/ lub kolorowych przejawach. Z muzeów do dyspozycji mam historyczne, w parlamencie oraz przy synagodze. Pierwsze skupia się na dalszej historii wyspy, aspektach zwykłego życia, trochę miejscowej przyrodzie. Drugie na nowożytnej historii mieszkańców, powstaniu państwa i jego najważniejszych historycznie personach. Trzecie mniej więcej to samo, z zaakcentowaniem losów diaspory żydowskiej, oraz pokazaniem np. wagi lokalnej produkcji w historii, zarówno cukru jak i przypraw. I jest jedynym, w którym można zrobić zdjęcia - w tych należących stricte do państwa jest to zabronione. Kretyński pomysł, bez lampy naprawdę nic by się eksponatom nie stało (z lampą też nie, skoro wszystko i tak jest silnie oświetlone, a same eksponaty to w zasadzie nic cennego albo specjalnie oryginalnego - dokumenty są tylko kopiami, wypchane ptaki i tak są wyblakłe, itd.). No trudno, cóż zrobić. Podczas zwiedzania obsługa jest ciężko zdziwiona, że jestem pracownikiem ich rządowej agencji turystycznej; w pierwszym w kolejności zwiedzania muzeum historycznym dowiaduję się, że gdybym pracował na miejscu miałbym wejście za friko. Biorąc jednakowoż pod uwagę całokształt, chyba na razie wolę swoją brukselską pensję.


A potem już tylko powrót plażą do hotelu, okupiony czerwoną opalenizną (posmarowałem się filtrem, ale nie wziąłem ze sobą - zakładałem, że wrócę busikiem, tak samo jak pojechałem), żeby chociaż trochę pobyć na plaży. Dzień był pochmurny, więc przeżyłem nie spieczony kompletnie na raczka, ale więcej tego błędu nie popełnię. 3 godziny przed wylotem mamy busa na lotnisko, nie wiem po cholerę marnujemy tyle czasu, ale nie mam na to wpływu. I koniec wycieczki. Jeszcze na lotnisku zastanawiam się nad spróbowaniem lokalnego fast fooda, Chefette, polecanego przez wszystkich, ale... jakoś nie mam ochoty. W USA MacDonald's był raz, dla zrobienia zdjęcia quarterpoudera z serem, na amerykańskiego bloga; tutaj to nie to samo.
Barbados jest... jak to pewnie wyspa na Karaibach: małe, spieczone słońcem, wypełnione potomkami byłych niewolników (ponad 80% czarnych, na oko to poza turystami prawie wszyscy), z krótką historią i nielicznymi zabytkami. Lokalne aktywności - leżenie na plaży zaliczam do nieaktywności - to surfing, zwiedzanie wyspy, no i zaliczone przeze mnie muzea. Do zwiedzania, na które mam nadzieję następnym razem, są ogrody, lasy ze zwierzakami, jakieś jaskinie i przybrzeżne groty, pagórki na środku. No i kilometry plaż, skał i podobnego niezdatnego do normalnej egzystencji środowiska wokół. Wtedy w końcu przywiozę zdjęcia, które będą się podobać wszystkim pozostałym, bo póki co mojego zwiedzania nikt nie docenia. Z oferty lokalesów dla przyjezdnych są takie przyjemności jak samochodowe safari gdzieś po wyspie, wycieczki rowerowe (zalecane zdecydowanie o poranku), plus wożenie łódkami różnej klasy i autoramentu wokół. Też na słońcu, rzecz jasna.




A poza tym mają "hajłeje" po kilka km, nawet po 3 chwilami pasy, chociaż zasadniczo dwa, przerywane co kawałek rondami. Ograniczenia prędkości są w km/h, jazda po lewej - znaczy prawidłowej - stronie drogi. Samochody w większości są japońskie, wielu modeli na oczy nie widziałem, albo znajome sylwetki mają odmienne nazwy. Ciężarówki za to przeważnie są amerykańskie, oczywiście z kierownicą po tej stronie, po której zamontowano ją w Detroit, co tworzy ciekawą mozaikę na jezdniach.


A, bus ZR: to jest mały busik, na ściśnięte jak sardynki chyba 9 czy 11 osób, oznaczony lampką "taxi", kursujący po stałej trasie i zabierający pasażerów po $2 (Bds$) od łebka, niezależnie od dystansu. Rodzaj transportu w zasadzie prywatnego, ale po pierwsze zrzeszonego w związkach zawodowych, po drugie uznanego przez oficjalne władze; kilkanaście tygodni temu strajk kierowców tych busów sparaliżował wyspę na 2 dni, jak wyczytałem w lokalnej prasie. Określenie "bus ZR" bierze się od pierwszych liter tablicy rejestracyjnej; całego systemu białych, czarnych i z różnymi literkami nie próbowałem nawet rozgryzać z braku czasu.



Amerykańskie są też wtyczki, jakoś przyjąłem więc że sieć ma 110V (nie sprawdziłem nawet, ale ciągle mamy w domu kilka kabli albo przejściówek, a prostowniki komputerowe zazwyczaj są na oba napięcia). Poza lokalną kolorową walutą wszędzie przyjmowanym środkiem płatniczym są dolary amerykańskie, zawsze w przeliczniku 2 do 1. Jak się trafi to można też w ramach reszty tak dostać wydane. Trzeba patrzeć na ceny, bo teoretycznie na wyspie $ oznaczać powinno Bds$, ale np. cenniki hotelowe potrafią być wyłącznie w $ jako USD. Taki tam radosny miszmasz stylu brytyjskiego z amerykańskim, wszystko w komplecie utopione w sosie własnym i strumieniach podzwrotnikowego żaru z nieba.




A, domki za to mają własnego pomysłu. Wyglądają trochę jak te amerykańskie przenośne baraki, z tego samego powodu - wyewoluowały jako mieszkania robotników bez ziemi, przygotowanych zawsze do przeprowadzki na inną plantację za pracą. Standard budowlany przewiduje zestawienie 2 takich "przyczepowych" segmentów mieszkania, plus trzeciego z dachem z blachy jako szopy - znaczy to jest wersja "full wypas", mniej klocków jest dla biedniejszych. Faktycznie do dziś sporo tych domków stoi nawet na luźnych kamiennych fundamentach. Nowe budynki oczywiście są już budowane w naszym stylu, murowane.


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Modowe zawirowania i impreza u pani ambasadorki.

Post zbiorczy na różne tematy

Szukania pracy ciąg dalszy