trochę o codzienności ludzi pracujących.

Od kiedy Joshua pracuje wszystko się skomplikowało. Porannym spacerem staramy się dzielić, ale tak długo jak słońce wschodzi po 8,  (Od kiedy napisałam pierwszą wersję tego posta już o 7:40). Moyraka do parku mam szansę zabrać tylko ja. Zwłaszcza, że w pracy nie robię teraz żadnych doświadczeń. Pracuję w stylu japońskim: 20% praktyki, 80% planowania.
Dzięki temu nie ma znaczenia czy zacznę o 9 czy o 10. Zwykle w biurze siedzę krócej, ale dorabiam wieczorem w domu. Od kiedy mogę sobie na to pozwolić jest trochę lepiej, również z moim kręgosłupem. (Niestety do dobrze jeszcze daleko, ale mam sześciotygodniowy plan naprawczy, może będzie lepiej). I znów - od kiedy to napisałam minęły cztery tygodnie - jest lepiej.
Po pracy czasem udaje mi się zrobić jakieś małe zakupy. Większość jedzenia i tak Joshua kupuje w sobotę, ale o rozsądnym odżywianiu się nie ma mowy. Po prostu zawsze czegoś braknie. Jak nie składników, to siły i woli. Dodatkowo jest mi ciut trudniej, bo chciałabym przejść na dietę całkowicie wegańską. Reportaż o chorych krowach to czubek góry lodowej. Mam wyrzuty sumienia o jedzenie ryb, jajek czy serów. Niestety taka dieta wymaga przemyślenia, suplementacji i sporo rozsądku, a na kolejne planowanie chyba nie mam już siły.
Jeszcze bardziej żal mi Joshuy. Biedak spędza tygodniowo 15 h w drodze. To jakaś masakra. A jednocześnie wiem, że conajmniej dwie osoby z mojego labu mieszkają na codzień w Brukseli. Ewidentnie dla lokalesów nie jest to jakieś bardzo dziwne. Może z czasem i dla nas stanie się mneij dotkliwe. Jest to naprawdę szukujące, ale w USA łatwiej było się przyzwyczaić.
Tak czy inaczej układ tygodnia i dzienny rozkład obowiązków powoduje, że obydwoje już od środy czekamy na weekend, a kiedy przyjdzie jest tyle do zrobienia, że nie ma kiedy odpocząć. Częściowo trzeba by winić Moyrackie treningi, ale z drugiej strony sami tego chcemy, a poza tym, gdyby nie ona, tyłek przyrósłby mi do krzesła. Dodatkowo jej (i moje) wyniki dają nam kupę radości.

W pracy piszę teraz wniosek dla komisji bioetyki. Jest już prawie gotowy, ale jego przygotowanie kosztowało mnie sporo nerwów. (I znów: Minęły ze 4 tygodnie i wciąż nie jest gotowy a ja wciąż się nad nim wkurzam).
Nie było trudno przedzierać się przez publikacje, nie było ciężko pisać. Zwłaszcza, że wciąż jeszcze mam pomoc w postaci tajnej agentki zadekowanej na UJ, która jest bardzo obeznana z tematem i doradza mi tyle, że chyba powinnam zrobić ją współautorką publikacji.
Największym problemem jest użeranie się z fizykami, którzy myślą, że rozumieją fizjologię, bo pracowali kiedyś z komórkami i (jakimś) cudem z myszami. Nierealizowalne  w mojej ocenie pomysły, brak uwzględnienia podstawowych mechanizmów farmakokinetycznych... Rany, gdyby nie pomoc Gosi, ten projekt byłby tragedią, bo ja rozumiem fizjologię i farmakologię, ale nie mam pojęcia o pracy ze zwierzętami!
Owszem coś byśmy zrobili. Ale jeśli mam spowodować, że myszy będą miały raka i część z nich odczuje przed śmiercią nawet tylko umiarkowany dyskomfort, to nic, co nie jest wykonane przynajmniej bardzo dobrze nie jest dla mnie warte robienia. (Jest postęp, w końcu pogodziłam się z tym, że przyjdzie mi pracować ze zwierzętami, a jeszcze jadąc tu miałam bardzo duży opór).
Dzięki Gosi jestem w stanie zminimalizować prawdopodobieństwo wielu błędów, ale czasem zanim do tego dojdzie kilkakrotnie odbijam się od ściany. Był już jeden dzień takiego wkurzenia na szefową, że przeglądnęłam inne oferty pracy. (Nic nie znalazłam, ale na wkurzenie pomogło). Na szczęście konsekwentny, choć bardzo grzeczny, upór daje radę i większość decyzji wypada ostatecznie po mojemu, albo parametry są modyfikowane ale w akceptowalnych granicach. Teraz został mi jeden poważny problem do przeforsowania, a później wejdziemy w pole na którym ekspertką jest moja szefowa - czyli naświetlanie. I obiecuję, ze wtedy będę trzymać dziób na kłódkę i zrobię wszystko jak mi każe.

Z rzeczy zabawnych:
Ponieważ na fizyce warunki do hodowania komórek są bardzo średnie, przeniosłam się z tym na wydział biologii, gdzie... musiałam przejść szkolenie i zostać sprawdzona z tego na ile radzę sobie z hodowlami komórkowymi. Podobno radzę sobie bardzo dobrze. No, lepiej żebym sobie tak radziła, w końcu z niewielkimi przerwami robię to od czasu magisterki. Jeszcze większym ubawem będzie szkolenie i sprawdzenie umiejętności w zakresie obsługi mikroskopu fluorescencyjnego (a może uda mi się dostać na konfokal)? :)
Tak na poważnie, to ja doskonale rozumiem, że oni muszą wiedzieć co ludzie robią z ich sprzętem i mając własne laboratorium również tak bym to zorganizowała, ale i tak jest to zabawne.

Poza tym uczę się do egzaminu z pracy ze zwierzętami laboratoryjnymi. To jakiś koszmar. W półtorej godziny facet streszcza podstawowo zasady farmakologii... ale po co? Jak ktoś zajmuje się farmakologią, to wszystko to wie!  Fizjologia porównawcza była nudna i nic nie wnosząca. Ja rozumiem - jak zrobić porównawczą jeśli nie wszyscy uczestnicy kursu mieli fizjologię? Ale po co uczyć ludzi, z których część będzie zajmować się rybami, a może 1% rozrodem jak zbudowane jest łożysko u jakiego zwierza? (Na samo to poszło półtorej godziny i jak na razie było to najgorsze półtorej godziny na tym wykładzie). (I znów update po 4 tygodniach, drugi koszmarny wykład: zwierzęta transgeniczne z bardzo skrótowym opisem tego jak wprowadza się obce geny do komórek. Po co - zwłaszcza, ze jak ktoś nie ma o tym pojęcia to i z wykładu nic nie wyniesie?) Części wykładów jeszcze nie przerobiłam (są dostępne on-line i sama wybieram kiedy czego się uczę) i poważnie obawiam się, że jeśli pytania beda na takim poziomie szczegółowości jak wykłady, to do 25 lutego nie mam szans się tego wszystkiego nauczyć. A poza tym dostałam info z przecieków, że ten egzamin jest praktycznie niezdawalny.
Na chwilę obecną oceniam swoje szanse w dniu egzaminu na 50%.
Tak czy inaczej rozmawiałam z szefową o zakresie tego egzaminu i to ona powiedziała, żebym się nie martwiła, bo prawie nikt go nie zdaje.
No to wiedziała jak mnie zmotywować... Teraz naprawdę muszę go zdać.

Od poniedziałku mam niewolnika. Znaczy przychodzi student do pracy z komórkami. Nie powiem, trochę się obawiam. Ale z drugiej strony będzie zieloniutki w temacie, więc jak go sobie przyuczę tak będę miała. A w przyuczaniu studentów trochę wprawy mam, więc może będzie ok. Z drugiej strony student prący na dobry wynik potrafi siedzieć i powtarzać niewychodzące doświadczenie nawet 100 razy. A później, któregoś dnia o trzeciej nad ranem dostaje upragniony wynik i biegnie z nim do prołożonego, a ten, przekonany, że to po prostu wynik doświadczenia publikuje nieistotne dane otrzymane przez przypadek...
To trochę przejaskrawiony przykład, nie mój z resztą a Bartka. Jednak doskonale oddaje jak bardzo trzeba patrzeć studentom na ręce.
Mam nadzieję, ze mimo wszystko więcej będzie z niego pożytku niż straty czasu.

A na podsumowanie: Ja, Sebastien i Ornella przy akceleratorze.


 




Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Modowe zawirowania i impreza u pani ambasadorki.

Post zbiorczy na różne tematy

Szukania pracy ciąg dalszy