Post dojazdowy


Od czasu zakupu netbooka mam wprawdzie - powiedzmy - normalny komputer ze sobą w czasie godziny przesiedzianej w pociągu, jednakowoż brakuje dostępu do sieci. Wiem, mogę sobie postawić wifi z telefonu, ale jakoś... mogę też robić coś innego i nie być ciągle na smyczy (własnej z resztą) wiecznego przywiązania do tej pajęczyny. W sumie nie jest to nawet takie złe, pomijając ciut mniejsze klawisze i ich francuski układ, który można po prostu zignorować i nie patrzeć na literki, wreszcie mam czas coś na bloga napisać.


Zatłoczony peron metra w porannym szczycie.

Czy jest co..? To już inna bajka. W przeciwieństwie do Stanów życie tutaj nie jest tak bardzo obce pod względem otaczającego świata i ludzi, nie ma aż takich zaskoczeń i różnic. Gdyby nie otaczający przechodnie gadający w zasadzie całkiem (dla mnie) niezrozumiałym językiem byłoby mocno jak w starym kraju: śmieci na ulicznych trawnikach, samochody postawione byle gdzie na awaryjnych, spóźnione pociągi... A propos tego ostatniego: nawet moja szefowa pochodząca jak wiadomo z tropikalnej wyspy nie chciała uwierzyć, że spadek temperatury zimową porą do +1st C wygenerował Belgom na kolei żelaznej godzinne opóźnienia składów na odcinku 60km. Ja się nie dziwię, to przekracza zdolności pojmowania. Teoria iż 10cm opadu śniegu doprowadziłoby ten kraj do katastrofy cywilizacyjnej, lansowana przez Ewę, zdaje się nabierać w tym kontekście realistycznych wymiarów.


Tablica na dworcu z listą pociągów, czerwone - odwołane lub opóźnione. Śnieg bynajmniej nie pada...

Szefowa jak już przy niej jesteśmy wróciła z miesięcznego urlopu. Stwierdziła że był doskonały, ale już w pewnym momencie nie mogła się doczekać powrotu do Brukseli. Od powrotu siedzi na mailach i telefonie, ale pół dnia gadała sobie z Debbie (biurowy dyrektor do czegoś tam) śmiejąc się głośno, więc raczej mniej niż więcej o robocie. Pełny luz, ludzie u nas powinni się takiego uczyć - ani jednej chwili nerwowego gonienia, jakiejś usilnej próby nadganiania roboty za miesiąc przecież nieobecności. Patrząc że siedzi jednak i coś robi przez cały czas na nadmiar wolnego nie narzeka, ale przy tym kompletnie, zupełnie nie generuje stresu. Nawet jak się opierniczam aż przykro (bo mi w końcu za ten czas płacą) i wchodzi mi za plecami, a ja bynajmniej nie mam na kompie otwartego programu księgowego, to jakoś nie czuję się zestresowany. Może to i dobrze, taka robota. Jutro w ogóle już będzie laba: Od czasu przeprowadzki mamy w biurze jakiś przykry zapach. Szefowa powiedziała że nie przychodzimy od jutra i "pracujemy zdalnie". No, ja nawet z papierami w biurze nie bardzo mam co robić, a już z domu to kompletnie nie wyobrażam sobie klikania sensownego choćby w 10%...


Widok z biurowego okna, stolicę zwiedza wycieczka japońskiej orkiestry.

Update dwa dni później, w pociągu do stolicy, na spotkanie w ambasadzie: a jednak, cały dzień wczoraj przepracowałem uczciwie, wyjąwszy wyjście na frytki w ramach "lanczu" i z psem na siku (to już powiedzmy nielegalnie). Po pierwsze: jednak da się pracować zdalnie przy moim zajęciu, pod warunkiem oczywiście, że nie muszę sięgnąć po jakieś papiery; po wtóre zaś ich program księgowy jest potwornie, ale to koszmarnie czasochłonny w obsłudze. Niezmiernie mnie cieszy przy tym, że nie wprowadzamy np. pozycji z faktur, tylko ogólną kwotę, i nawet jeśli część faktur jest z VATem (nie wszystkie firmy "na słowo honoru" odpuszczają nam wspólny podatek) to również jego wartość jest dla nas pomijalna. Inaczej byłaby prawdziwa tragedia. W każdym razie wyroiło się nagle przed końcem stycznia faktur do przyjęcia, faktur do wysłania, i siedziałem nad nimi literalnie cały dzień. W pracowaniu z domu największy problem to konieczność zapanowania nad drukowaniem papierków, bo jest tego od groma (a na moje oko - 3/4 kompletnie zbędne). Więc wszystko idzie w pdf-y, potem mailem do akceptacji i podpisu szefowej, potem podpisanie nazad do mnie, odsyłam do centrali, przychodzi kolejny papierek, na koniec wszystko z fakturą musi zostać wydrukowane. Biorąc pod uwagę dotychczasowy bajzel w dokumentach te praktyki naprawdę pozwoliły mi rozgryźć mnóstwo problematycznych księgowań i ich braków, ale jest to upierdliwe do niemożliwości. A dziś (znaczy: jak pisałem, to było dziś) poza jakimiś doróbkami z wczorajszego dnia - spotkanie z pracodawcami na ich terenie. Liczyłem wprawdzie na delegację do siedziby, znaczy na wyspę, ale dobre i co. Pochłonie prawie cały dzień roboczy, zawsze to jeden mniej. Mimo wszystko 11-to godzinny dzień pracy, licząc z dojazdami, jest męczący. No, ale coś za coś; jeśli mnie pamięć nie myli, to w całości Belgia ma ponad 10% bezrobocie, więc jako imigrant (europejski niby, ale wschodni, więc jednak) bez języków powinienem się cieszyć. No i w sumie to się cieszę: w Stanach było niby łatwiej i nieco szybciej z robotą, ale to nie było zajęcie którego wpisanie do CV coś by dawało. Teraz przynajmniej robię coś, co może mieć w przyszłości jakiś związek z moim kolejnym zajęciem. Nie mówię już, że może w Kanadzie, bo to marzenie wyjazdowe odsuwa się coraz bardziej i chyba już z racji wieku po prostu nie wypali, ale tutaj też.


W oczekiwaniu na spotkanie z Panią ambasador Skinner.
No i jeszcze lepsze uzasadnienie miałby mój projekt zakupu elektrycznej hulajnogi na dojazdy. Wprawdzie układ pociągów jest taki, że w zasadzie nic mi to nie zmieni, bo wcześniejszy jedzie do domu przed 6 i nie mam szans zdążyć, podobnie z jazdą rano, ale po pierwsze uniknąłbym metra, a po drugie i tak by się zamortyzowała na zwrotach za bilety. Nikt ich nie sprawdza, więc powinno być dobrze. Muszę tylko poczekać aż się mimo wszystko zrobi trochę cieplej, bo jazda w takiej ciapie przyjemna z pewnością by nie była. Poza tym zawsze to zabawniejsze, przemieszczanie się po mieście szybsze - a zakładam, że z czasem coś sporadycznie będę załatwiał, choćby jakieś drobne zakupy przed powrotem. Na razie każde zatrzymanie się oznacza późniejszy pociąg, więc prawie biegam. A tak może jakiegoś Krupniku by się poszukało, albo innego porządnego adwokata (bo tutejszy ma gęstość śmietany, kolor pomarańczy i moc piwa).
Ha, ostatnio "prawie" robiłem rekrutację. Wychodzi na to, że wysyłanie ogłoszeń jak popadnie i bez zgodności swojej oferty z oczekiwaniami przyszłego pracodawcy nie jest wyłączną domeną naszej nacji. Szefowa nadal szuka asystenta - głównie ze względów językowych, ale i zapewne dobrej opinii Anity o Niemcach, ogłoszenie poszło w Luksemburgu. Tym niemniej nadal: na 32 odpowiedzi jedynie 11 nadaje się do dalszej analizy, pozostałe nie spełniają warunków. Rekordem było ogłoszenie dziewczęcia z Francji niespełniające żadnego głównego kryterium: język niemiecki, doświadczenie w tego typu pracy i... przysłanie CV w zrozumiałym (angielskim) narzeczu. No dobra, ja wysyłając swoje spełniałem przynajmniej podstawowe warunki.
To jeszcze foty na koniec, żeby nie było ponuro - potfurne znaczy. Jedne - bo było jeszcze ciepło; drugie - bo spadł śnieg. Tryb sportowy zadziałał świetnie w tych pierwszych warunkach, i praktycznie zupełnie w tych drugich, więc to tylko dla zobrazowania psich szaleństw.





I'm not crazy. My mother had me tested.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Modowe zawirowania i impreza u pani ambasadorki.

Post zbiorczy na różne tematy

Szukania pracy ciąg dalszy