Permanentny brak czasu

Tak już jest: budzimy się rano, czasami trochę wcześniej, Ewa ma szczęście - i odpowiednią pracę - trochę później, a następne po pracy i dotarciu do domu jest ostatnie wyjście z psem i koniec dnia. No, prawie. Teraz się cieszę, że jednak nie mam do roboty jeszcze dalej, bo przy takim czasie zajętym w ciągu dnia, każde dodatkowe 10 minut byłoby po wielekroć bardziej męczące.
W ostatni łykend stycznia zostaliśmy "wrobieni" w organizację tropienia. Wrobieni - bo w sumie robiliśmy nie tak dawno (czasowo może, ale są dwa razy w miesiącu) i kolejkę miała koleżanka z sąsiedztwa (mieszka bodajże w Charleroi), ale coś jej wypadło. Ewa od dłuższego czasu ciągle ma jakieś pomysły na bieganie z psami, psy z nosami przy ziemi, więc wytyczyliśmy trasę po ścieżkach w psim ulubionym lesie, wrobiła kolegę z uniwerku na uciekiniera, a kolejne dwie krótsze trasy ulokowała w okolicy domu. Ponieważ miało być zimno i śnieg, lunch miał być u nas w mieszkaniu. Ba, zorganizowała barszcz i przez pół soboty robiliśmy nasze popisowe danie dla gości - od czasów koreańczyków w Stanach - czyli krokiety. Zaleta taka, że można również zrobić wersję wegetariańską, żeby i Ewa coś mogła zjeść. Popisową rolę przy stole zagrał Raphael, czyszcząc z talerza coś z 5 sztuk; Hilde również nie zawiodła, zjadła trzy lub cztery. A Nicky (po przemarznięciu na dworcu, gdzie utknęła na dobrą godzinę jako runner zakochała się w barszczu, którego wypiła chyba dobry litr. Aż Ewa musiała jej przepis wysłać, i nie można było przyznać się, że nasz był z proszku... Zapas był, ale miło było widzieć, że smakuje. Bo na ten przykład nasz równie popisowy bigos Japończykom podszedł tak średnio, w każdym razie jednemu. Smaki jednak bywają odległe w nawykach, jeśli patrzymy przez pryzmat większej części globu. Chociaż tatanka ze znalezionej dość przypadkowo Żubrówki smakowała wszystkim; aż dobrze że wszyscy musieli jeździć i coś nam na wieczór zostało. A dla nas z innych smaków dobrze, że chociaż sushi jest w mieście i po drodze.



Psiermanentna inwigilacja czyli pies w domu czeka wieczorem na państwo. Pod drzwiami, za to w pozycji "tu mi dobrze, tu się walnę na grzbiecisku".
A właśnie: sushi. Biedna Ewa wybrała się ostatnio na lunch, a tam... zamknięte. Do początku lutego (sic!) czyli co najmniej dwa tygodnie, patrząc od daty kiedy była. Urlopy w styczniu, inne zajęcia właścicieli bądź kucharzy? Nie wiadomo, ale zamknięte. Do pozamykanych w zimie muzeów to kolejny dziwny standard w tutejszej kulturze. Niby interesy, zwłaszcza drobne restauracyjki, padają jak muchy - na nielicznych ulicach, którymi czasami przechodzę przez nasze miasto, naliczyłem co najmniej kilka zamkniętych od czasu naszego przyjazdu - a z drugiej strony nic im nie przeszkadza zamykać biznesu na kilka tygodni. Dobrze, że choć "sushi szybkiej obsługi" u mnie na stacji metra działa bez zakłóceń, chociaż wybór mają niewielki. A lokal jest śmieszny: przeszklone stanowisko przy "dworcowym" markecie, sushi na miejscu, świeżutkie, ale do pudełka. Dwa stoliki na stojaka. Czasami zabieram na kolację pudełeczko, bo przynajmniej po pierwsze świeże (bywa i w zwykłych sklepach, ale to zdecydowanie nie to samo), a po drugie nie trzeba się napracować. Chociaż pasowałoby w końcu zacząć częściej robić użytek z maszynki do gotowania ryżu w domu...

Najwyraźniej mało nam było ciekawostek w nowym miejscu zamieszkania, bo ktoś nam okradł piwnicę. Cóż, oduczyliśmy (prawie) psa szczekania po nocy, to mamy za swoje. A tak na poważnie, to sąsiad z grubsza wyjaśnił, że się ktoś włamał przez drzwi wejściowe i otwarł część piwnic; faktycznie jakaś połowa miała wyłamane framugi, zwykłym grubym śrubokrętem, tak na oko. Framugi są bowiem... z tektury. Znaczy z jakiegoś prasowanego odpadu drzewnego, przy którym nasza bieda-deska paździerzowa to niczym lity dąb wyglądałaby. Zniknęła nam jedna walizka, a ponieważ doliczyliśmy się chyba wszystkich rzeczy leżących w piwnicy (włącznie z kolorową drukarką i ciuchami motocyklowymi), to wygląda jakby po prostu porządna walizka była potrzebna komuś do wywiezienia dobra z innej komórki. Poza tym chyba się złodziej spieszył, bo próbował otworzyć wszystkie drzwi, a okradł tylko 3 czy 4 piwnice; gdyby się przyłożył wyłamałby bez problemu wszystkie. No nic, nauczka żeby nie ufać aż tak bezpieczeństwu okolicy.


Na robotach też fajnie, rekrutacja idzie pełną parą... w gwizdek. Po bezskutecznych poszukiwaniach w Brukseli, szefowa wysłała ogłoszenie w Luksemburgu, o czym chyba wspominałem. Pytałem o to, bo ja w treści nic o pracy w Brukseli nie widziałem, co mnie nieco zdziwiło. Ale jej zdaniem wszystko było ok, informacja gdzieś miała być. Po analizie odpowiedzi i wybraniu 8 potencjalnie kwalifikujących się na rozmowę osób, do których wysyłałem dalsze zapytanie - związane z przeprowadzką - przyszła jak na razie po 3 dniach jedna odpowiedź: że owszem, pani jest zainteresowana i ogólnie szczęśliwa, ale bez finansowego wsparcia to ona tu nie przyjedzie. Zacząłem odnosić wrażenie, że jednak ogłoszenie nie tylko poszło w Luksemburgu, ale również z tamtejszą lokalizacją; treść tego co jest w portalu potwierdza moje podejrzenia. Zobaczymy, co powie szefowa.
No, to mam wycieczkę z przygodami. Wypadek na torach zaraz za Brukselą, przez pół godziny tablica pokazywała, że pociągi pojadą "po zapowiedzi", potem nic. Po kolejnej połowie godziny napisali, żeby sobie jednak szukać transportu innymi drogami. Cholera by ich wzięła, kolejowcy od siedmiu boleści. Żeby było zabawniej: mogłem od razu szukać innej drogi, byłbym znacznie szybciej w domu. A tak traciłem czas czekając, potem szukając innych, teraz jeden mi uciekł i czekam na stacji na odjazd "podmiejskiego" z Louvain (nie mylić z Louvain-la-Neuve) do Ottignies, gdzie teoretycznie mam znaleźć kolejny do Namur. Przynajmniej coś w kółko jeździ. Aczkolwiek gdyby starym peerelowskim obyczajem podstawili autobusy i przewieźli ludzi za tą zablokowaną stację, to nie spędzałbym całego wieczoru na dworcach. Pomijam, że żadne takie zwiedzanie po ciemku i po samych torach.




Ale coś z tym zwiedzaniem po ciemku mam... Brukseli też przy świetle słonecznym praktycznie nie widuję, poza jedną ulicą i widokiem z okna pociągu (z metra, zgodnie z tradycją, miasta nie da się oglądać). Za to miałem przykrą okazję obejrzeć kawałek - rynek przynajmniej, czyli Grote Markt - wieczorem, oczekując na udział w brukselskim proteście po zabójstwie prezydenta Adamowicza. Z którego z resztą prawie nic nie wyszło, bo przeniesiono go z ronda Schumana pod polskie przedstawicielstwo w ostatniej chwili, i tylko jakieś niedoinformowane niedobitki (w tym ja) pogawędziły o wydarzeniach w kraju.


  




Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Modowe zawirowania i impreza u pani ambasadorki.

Post zbiorczy na różne tematy

Szukania pracy ciąg dalszy