Season's greetings, część pierwsza.


Piątek: 

Święta z Belgii są krótkie. Jeden dzień - 25 grudnia. Moje szczęście, uczelnia daje więcej - aż do 2 stycznia. Od dwóch miesięcy na te wolne dni czekałam, marzyłam o choć chwili wolnego poza weekendem. Ale o wigilii w Polsce nie może być mowy. Przejazd zajmuje 12 h, przelot - jeśli wziąć pod uwagę całość podróży, jakieś 6 h. No i nasz "emotional support" jest wciąż jakoś mało zsocjalizowany i zbyt terytorialny (dziś obszczekała kelnera podchodzącego do stolika przy oknie w restauracji... siedząc na zewnątrz owej restauracji. Trzeba dodać na jej usprawiedliwienie, że siedziała tam już dobre 10 minut, więc kelner niebezpiecznie zbliżył się do NASZEGO terytorium. Trzeba też dodać, że pracujemy nad ograniczeniem hovawarckiego terytorializmu i nawet osiągnęliśmy w ostatnich dniach pewną poprawę). 

Tak czy inaczej uznaliśmy, że musimy odpocząć. Powiedzmy, że nie okażemy w tym roku należnego szacunku tradycji. Pizza nie jest gorsza niż pierogi z kapustą, zupy grzybowej i tak nie mogę, uszek do barszczu też nie... 
Marzył mi się śnieg, ale Alpy o tej porze roku są absurdalnie drogie, więc śnieg będzie  następnym razem. Za to przynajmniej kierunek wybraliśmy słuszny, pojechaliśmy na północ.

Po drodze zahaczyliśmy Arendonk na dwugodzinne konsultacje z Tine. Wyszło dość fajnie, bo Tine wzięła swoje psy a w parku dla psów przy którym ćwiczyłyśmy, był jeszcze jakiś młody rozszalany amstaff. Zarówno Moyra jak i Lola (przez siatkę) wyraziły swoja opinię na temat jego zachowania. Tak, psi park NIE JEST miejscem dla hovawarta. Ale jego okolica jest świetnym miejscem do ćwiczenia trzymania swojego temperamentu pod kontrolą.
Później zahaczyłyśmy plac zabaw, którego nikt nie oznaczył tabliczką zakazu wprowadzania psów.
Niestety nie zrobiliśmy zdjęć na niektórych fajnych sprzętach, ale było naprawdę ciekawie.
Tu tylko jedno - wejście na dość wąski i opadający ku brzegom, w dodatku biegnący łukami przyrząd. Cóż, ten był przynajmniej stabilny. W tle analogiczne ćwiczenie wykonuje Lola.


Od Tine ruszyliśmy już na Antwerpię i do Holandii.

No i mamy: +10C i świąteczne dekoracje. Szumiące morze i małe nadmorskie miasteczko, plażę zaraz za hotelem. W pobliżu latarnia morska, dwa parki, a jakby nam się za miastem zatęskniło, to Rotterdam niedaleko
Jeszcze nie wiem co dokładnie będziemy tu robić, ale zostajemy do wtorku. 
Z Joshuową przerwą, bo w poniedziałek musi jechać do Belgii, do pracy, ale pracuje "tylko" 9-13). 


Przygotowaliśmy się na różne okoliczności pogodowe, spacerowe w tym na taką, że Moyra nie uszanuje hotelowych łóżek (zabraliśmy swoją narzutę) i bardzo słusznie - pies właśnie znudził się podłogą...




Sobota:

Jak już pisałam przygotowaliśmy się na każdą pogodę i bardzo słusznie. Dziś leje. Jedyny dzień, który mamy tu cały, od rana do wieczora wypełnia regularny deszcz lub holenderska odmiana belgijskiej mżawki.
Ale nic to, przeciez nei będziemy siedzieć w hotelu. Właściwie, to nie możemy siedzieć w hotelu, bo musimy opuścić pokój do 11, a apartament dostaniemy dopiero o 14.
Dlatego w zgodzie z moim ulubionym norweskim przysłowiem ubraliśmy się odpowiednio i pojechaliśmy.

Co prawda w terenie chronionym z psem wejść nie wolno, ale przez ów teren wytyczona jest ścieżka, którą można przejść trzymając psa na smyczy na sama plażę.







A na plaży Moyra poszła już luzem. Było mnóstwo szaleństwa i zabawy. W drodze powrotnej trochę nam narobiła strachu bo znalazła gumową rękawiczkę, ale grzecznie ją zostawiła. 
Zobaczymy co będzie dalej. 














Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Modowe zawirowania i impreza u pani ambasadorki.

Post zbiorczy na różne tematy

Szukania pracy ciąg dalszy