Pieska pogoda czyli belgijskie deszcze i inne lokalne przyjemności

No właśnie: odkąd napisałem, jak to czas upływa na jeżdzeniu na roboty i wracaniu po nocy nawet nie było go dość, żeby jakiegoś posta wysmarzyć...  A i pogoda mało idealna, nie bardzo jest nie tylko kiedy ale nawet jak wybrać się w pagórki. Oto widok na naszą ulicę z estakady kolejowej, z drogi do domu.


Z grubsza teraz wiadomo, dlaczego Belgowie uchodzą za stosunkowo majętne społeczeństwo - zarabiają nieźle, a wydawać nie mają kiedy. Co do zasady (nie wiem, czy pisałem) praca zarówno w niedzielę, jak i w tygodniu po godzinie 8 wieczór jest zabroniona przez przepisy. I zrób im co chcesz, jak ci się w niedzielę skończy sól.
No, żeby nie było tak całkowicie beznadziejnie, rozwiązaliśmy przynajmniej problem zakupów spożywczych: w odległości 10min jazdy, tuż za miastem, jest jeden z nielicznych sklepów otwartych w dzień wolny (za to zamknięty w poniedziałek, ale to już nas nie interesuje). Da się? No w końcu... Znaczy w sumie to pamiętałem kiedyś, z jakiegoś wyjazdu po meble, że taki sklep widziałem otwarty, tylko nie potrafiłem sobie przypomnieć w jakiej okolicy, w sensie że jeden jest tak blisko. Ale butów na dojazdy do roboty dalej nie mam - zima idzie, jeżdżę w turystycznych (niby kilka ostatnich zim właśnie w takich chodziłem, ale tu przy braku śniegu i robocie wybitnie biurowej, można byłoby w czymś lżejszym i trochę bardziej eleganckim pochodzić). Jutro sobota, nigdzie nie jedziemy, to może uda mi się wstać rano i iść w miasto na poszukiwania. Następna taka okazja za kolejne tygodnie, jako że w ubiegłym tygodniu było jedyne blisko zlokalizowane tropienie. Bo sami organizowaliśmy.


Link z filmikiem jak do mnie biegła Evora (z tyłu na sznurku Hilde, jeszcze za nią Ewa i nasz trener, Roger) ma robić za ciekawostkę. W sumie to już od kilku tygodni "wypadała" nasza kolejka do zorganizowania tropienia, jako że już z górą pół roku jeździmy i oglądamy jak to robią inni. Przynajmniej blisko było, a wykorzystaliśmy na ścieżki nasze miejsca spacerowe - wokół "zamku" namurskiego.


Ale te okolice już znacie. Trening miał być łatwiejszy, bez ruchu miejskiego, odmianą miały być przejścia "na dziko przez trawę" a nie jak zwykle ścieżkami. "Lekko, łatwo i przyjemnie" okazało się piekielne dla psów, a czasem również ich przewodników: na pierwszej trasie był szczyt wzgórza, stylizowana na średniowieczną wieża ciśnień, drzewa i zarośla, a na dokładkę zawracający trop. To jeszcze nic specjalnego, ale na to wszystko nałożył się bardzo silny wiatr, znoszący zapach na północny wschód. W efekcie znoszenia zapachu prawie wszystkie psy, za wyjątkiem jednej młodziutkiem - zaledwie rocznej - potulnej suńki (górny lewy obrazek) poszły "w poprzek" i skróciły drogę o praktycznie jedną trzecią (optycznie znacznie więcej). Doolee (górny prawy obrazek) pociągnął przewodniczkę stromizną w dół, ale szedł z takim przekonaniem, że nasz trener - Roger - zabronił odciągania go od zapachu. W ten sposób można "zepsuć psa" ucząc go ignorowania śladu. Na dole po lewej jest trasa Moyry. Ją też ciągnęło jak Doolee'go, ale ponieważ znalazła się kawałek dalej i nie było prostego przejścia w dół uderzyła dopiero w uliczkę lekko na zachód i również ścięła trasę. Co ciekawe wszystkie trzy psy zeszły ze śladu na północnym wschodzie i poszły nawet dalej niż runner.
Druga trasa była jeszcze trudniejsza, Na dole po lewej Evora. Zupełnie poza tropem, z dużą pętlą na północnym wschodzie. Pierwszy raz w życiu widzieliśmy coś takiego. Super wyszło, że Ewa nagrywała wszystkie trasy na smartfonowej apce mantrailingowej, było co później omawiać. Evora poszła w dół w takim miejscu, że ciężko było za nią zejść. Sami w życiu nie poprowadzilibyśmy tropu w ten sposób. A jednak, wiatr zrobił  swoje. I w tym miejscu należy zauważyć, że wszystkie psy bez wahania i problemu znalazły  poszukiwanego. W tym, do czego są szkolone ważny jest efekt: poszukiwany. Nie trzeba iść po śladzie nie trzeba znajdować rzeczy, które tenże mógłby zostawić po drodze. Liczy się tylko (możliwie szybkie) odnalezienie osoby, która może być w niebezpieczeństwie.



Moyra, jako że za mną ciągnie jak mały traktorek, dostała wersję "na łatwiznę" i zamiast trasy miała tylko po najświeższym zapachu znaleźć mnie między drzewami (czego nawet ja nie wiedziałem. Założyłem, że normalnie idą z Ewą na całe tropienie. Ewa znała trasę, więc też zdziwiła się poleceniu Rogera by zacząć dalej, gdzie żadnego śladu nie było. W ten sposób Moyra nie trafiła na początek tropu a jedynie na miejsca gdzie ja wcześniej chodziłem i musiała znaleźć to co było najświeższe).
Na koniec było poszukiwanie brakującej osoby. Kiedy psy były w autach, Rita oddaliła się kawałek w głąb parku. Psy pojedynczo zrobiły kontrolne obejście, ale później zamiast zapachu poszukiwanej osoby obniuchiwały wszystkich obecnych, a przewodnik mówił "NIE" na kolejne osoby. Później komenda "szukaj" i... wszystkie kudłate zarazy poszły za Ritą. Znów coś, co pies rozumie od razu, a mnie zaskoczyło że to dla nich takie proste - kogoś brakuje spośród zmieszanych zapachów grupy.

Dzień wcześniej byliśmy za Antwerpią na treningu klubowym, i tam było jeszcze ciekawiej. Zimno, leje, Moyrę nosi tak że już na wstępie nabiła Ewie na łydce potężnego siniaka, wciągając Ją na kant ławki... Trening wyglądał jak poprzednio (we wrześniu). Wszystkie psy przy płocie, jeden ćwiczy. Tym razem było z hałasowaniem za plecami: najpierw karmienie przy tłuczeniu się czym popadnie, albo raczej co państwo przynieśli. Potem było przebieganie przez psy do właścicieli w szpalerze hałasujących ludzi, na koniec przekroczenie kręgu tłukących się patelniami ludzi do właściciela w środku. Moyra dostała taryfę ulgową, jak się okazało zupełnie niepotrzebnie: jak trzeba przyłączyć się do Pani, to żadne stado hałaśliwych ludzi nie przeszkadza. Bez problemu wskoczyła również do kółka, mimo że gros psów w tym miejscu krążyło wokół i nie miało odwagi przejść pomiędzy obcymi.


O ile filmiki zadziałają.

A, jakby nie było widać, to kupiłem sobie nowy telefon. W końcu. Czyli po kilku miesiącach wybrzydzania, żeby nie wydać za dużo szmalu, poszedłem za swoją starą radą kupowania starszego modelu kiedy wchodzi na rynek nowszy, i wyposażyłem się w Samsunga Note 8. Po czym po paru dniach zgubiłem go na kamienistym parkingu, w deszczu, i znalazłem po powrocie. Tylko ciasnocie naszych miejsc parkingowych (albo raczej sąsiadom trzymającym na swoim stanowisku dwa auta) zawdzięczam, że po nim nie przejechałem. Póki co Gorilla Glass 5 (prawie) i IP68 dały radę; symboliczna ryska na wyświetlaczu swoją prawie-nieobecnością będzie mi przypominać o pilnowaniu tego telewizora w kieszeni następnym razem.

Na koniec fota z brukselskiej ulicy, w dniu zbierania śmieci.


Zamiast nijakiej foty z okna pociagu - przeprowadzka po belgijsku. Wszak klatki schodowe są tu tak wąskie...


I jeszcze obrazek z piątku, mur dworca kolejowego i belgijska walka o utrzymanie wieku emerytalnego. Bismarckowskiego, przypomnijmy - mimo faktu iż średnia długość życia przez te z górą 100 lat wydłużyła się o ponad jedną piątą.



PS.
Wczoraj czyli w sobotę w końcu kupiłem buty na dojazdy do biura. W Stanach było to znacznie prostsze: za $100 miał człowiek na rok Amazon Prime'a, zakupy przychodziły do domu bez opłat za przesyłkę, nietrafione rozmiary wymieniało się za darmo. Ba, nawet kupowanie różnych drobiazgów na jednej platformie, z łączonymi przesyłkami, było oczywiste i nie niosło ze sobą konieczności płacenia poczcie. Ani gonienia za paczkami, jeśli już przy tym jesteśmy - od kilku dni nie wiemy gdzie jest kabelek do podłączenia kamery internetowej, do nadzorowania Moyry w mieszkaniu. Poprzedniej paczki czyli okularów na uniwerku Ewa szukała tydzień, zanim ktoś się przyznał, że od dwóch (sic!) tygodni leży coś, co zabrał przypadkiem i nie jest do niego adresowane...

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Modowe zawirowania i impreza u pani ambasadorki.

Post zbiorczy na różne tematy

Szukania pracy ciąg dalszy