Kawaleria na odsiecz, czyli jak dzwoniłam na policję.

Od kiedy Joshua pracuje, poranne spacery w poniedziałek środę i piątek obstawiam ja.
I nie, nie wystarczy 10 minut. Piesa zostaje sama na conajmniej 8, 9 godzin, a że jest młoda i zasilana  conajmniej reaktorem jądrowym IV generacji, to swoje wymagania ma. Dlatego jeździmy do parku. 
Tak było i w ostatni piątek. Zebrałyśmy się o 8:30, bo to pora o której da się tam dojechać bez stania w korkach. 
Przyjeżdżamy, z nastawieniem, ze jak zawsze zaparkujemy sobie spokojnie, a tu ani jednego miejsca. NIC! 
Kawałek dalej jest duży parking "wewnętrzny" za bramą. Całe lato był regularnie używany, aż później ktoś zaczął tam składować kostkę kamienną chyba z jakiejś rozbiórki. Ale tylko na najdalszym kawałku, więc nie był to problem. Później zaczęli zamykać bramę. Ale ostatnio widziałam, że brama jest otwarta a na placu poza tym, że jest trochę rozjeżdżonej ziemi NIC się nie dzieje. No i w piątek brama tez była otwarta. Żadnego znaku, żadnej informacji, nic. Tylko tabliczka że park i ze proszą o zbieranie kup. ( I stojak z woreczkami). No więc wjechałam. 
Poszłyśmy na spacer, było fajnie, park pusty. Wracamy, wsiadamy do auta, a brama zamknięta. łańcuch i kłódka z zamkiem szyfrowym. No bez jaj! Na bramie jakaś tabliczka, od tej strony nie przeczytam. Z parku owszem - wyjdę - ale nie zostawię przecież auta! 
Zdrowo się wkurzyłam, bo na placu NIC się nie zmieniło. Ot, czysta złośliwość. 
Postanowiłam nie iść dalej, bo gdyby złośliwiec wrócił, chciałam być na miejscu. Ale nie wracał. Zaplanowałam, ze pójdę do pracy na 10, a tu już prawie 10. W końcu, wkurzona zadzwoniłam na policję. Nie na numer alarmowy, wszak sytuacja była błaha, a na lokalny posterunek. Jak już dobrnęłam do kogoś, kto mówił po angielsku i powiedziałam gdzie jestem, pan powiedział, że przyśle patrol. Ja mu na to, ze nie potrzebuję patrolu, tylko ewentualnego właściciela. Ale jeśli ma być patrol, to żeby ktoś mówił po angielsku, bo po francusku jeszcze się nie dogadam. 
No i przyjechali. Na dwóch beemkach, w uroczych pomarańczowych kombinezonach. 
Powiedzieli mi, że parking jest publiczny a firma zamyka go... bo ktoś im tą kamienną kostkę kradnie. I stwierdzili, że zamknięcie w tym momencie jest czystym draństwem i złośliwością. 
Pogadaliśmy o motocyklach, a po 10 minutach przyjechał ktoś mnie wypuścić. Nie wiem o czym rozmawiali, jak już otwarli bramę, pojechałam prościutko do pracy grzecznie dziękując panom za pomoc i życząc miłego dnia.
Przeprosiłam też za zawracanie... głowy, ale panowie roześmiali się, że po to przecież są, żeby ludziom pomagać. No tak. Czasem jest tu cywilizowanie :) 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Modowe zawirowania i impreza u pani ambasadorki.

Post zbiorczy na różne tematy

Szukania pracy ciąg dalszy