Opisy górskich tras, drodzy Państwo, należy jednak czytać.

Wszystko zaczęło się od rice cookera. W końcu trafiła się okazja by takowy zakupić i to nówkę w dobrej cenie. Wisiał na portalu ogłoszeniowym już od dość dawna, ale jakoś mało kto się nim interesował. Uznaliśmy, że możemy go przygarnąć, zwłaszcza że na kuchence elektrycznej chyba nikt nie potrafi dobrze ugotować ryżu do sushi. Niestety po odbiór trzeba było wybrać się aż do Liege.
I tak stanęło na tym, że w niedzielę pojechaliśmy we wschodnie Ardeny.

Trasę wybierał Joshua: miało być jakieś 13 km i po prawie płaskim. Zabraliśmy uprząż i kije na nordic walking. Po półtorej godziny wycieczki dojechaliśmy na docelowy parking i trochę się zdziwiliśmy: wcześniej wszędzie było pusto, na wcześniejszych ardeńskich wycieczkach ledwo spotykaliśmy ludzi a tu nagle nie było ani pół wolnego miejsca na parkingu. Wszędzie pełno ludzi, co najmniej 4 psy w zasięgu wzroku.

Mieliśmy fuksa. Jakaś kobieta machnęła nam, że zaraz będą wyjeżdżać. Kierowcy trzech innych samochodów szukających miejsca spojrzeli na nas z zazdrością. Zaparkowaliśmy na zwolnionym miejscu, wypakowaliśmy z klatki smoka. Ponieważ tłum był naprawdę duży, zrezygnowaliśmy z  zabierania kijów.
I całe szczęście! Okazało się, że trasa prowadzi wzdłuż koryta strumienia. Po ogromnych kamieniach.  Zupełnie nie nordicowo i nie do końca idealnie na spacer z psem. Zwłaszcza w tłumie turystów. No a skąd mieliśmy wiedzieć? W broszurce była narysowana tylko pętelka przez las. Może i był jakiś opis, ale po francusku...






I już na wstępie pojawił się problem: Moyra chodzi w szelkach i na smyczy z amortyzatorem na nordic walking. I wtedy ma ciągnąć. Ot, kwestia bezpieczeństwa. Jeśli pies jest z przodu, nie ma ryzyka, że jej nie zauważę i zrobię jej krzywdę kijem, który w nordicu wbija się z całej siły za sobą. Dlatego Moyra była uczona, że w czasie tej aktywności ma być z przodu i ma ciągnąć, żeby smycz była napięta. I to ślicznie sobie przyswoiła.  Zaraz po zapięciu na amortyzowaną pociągnęła. A akurat było w dół.

Dopiero dziś zobaczyłam jak wygląda to moje kolano. Jakoś wcześniej się nie przyglądałam.


Ześlizgnęłam się z jednego kamienia i wyrąbałam w drugi. Przez chwilę obserwując gwiazdki latające mi przed oczami, pomyślałam, ze to już koniec wycieczki. Ale przecież nie po to pojechaliśmy taki kawał, żeby zawrócić. Gwiazdki zbladły, więc za radą, której kiedyś udzieliła mi kuzynka rozruszałam i jakoś to było. (Dla tych, którzy nie wiedzą o co chodzi, dodam tylko, że w przypadku złamania sztuczka z rozruszaniem nie działa.)

Moyra wylądowała na zwykłej smyczy i od razu było lepiej. Ale lepiej nie oznacza dobrze. Trafiliśmy na kilka psów, niektóre stawiały się do Moyraka jakby conajmniej miały szansę wygrać ewentualne starcie. Bliskiego kontaktu nie było, ale takie zdarzenia są dla normalnego psa nieprzyjemne. Do tego tłum ludzi, kilka osób nas chciało zagadnąć, a Moyra... No własnie. Moyra nie lubi kiedy ktoś nas zagaduje, kiedy ktoś na nas patrzy, kiedy poświęca nam uwagę.
Obszczekała zbyt nachalnych tylko dwa razy, ale było widać, że wycieczka sprawia jej tyle samo radości co dyskomfortu.







Aha. I wcale nie było tak płasko, ale to zauważyliśmy dopiero schodząc.




Ostatecznie skróciliśmy trasę. Kamienie, mostki i schody, na których czasem tworzyły się zatory nie nastrajały nas na 13 km. Ale trzeba przyznać, że było pięknie.

Wracając odebraliśmy rice cookera. Okazało
się, że chłopak dostał go w pracy, ale nie lubi sushi, więc nawet nie odpakował. Teraz trzeba jeszcze kupić składniki i przetestować.





Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Modowe zawirowania i impreza u pani ambasadorki.

Post zbiorczy na różne tematy

Szukania pracy ciąg dalszy