Powrót na tarczy, czyli jak to było z 206

No i po prawie półtora roku wybitnego nadużywania pożyczonego samochodu, kiedy ostatecznie nie tylko zostaliśmy w Europie na kolejne dwa lata, ale również w końcu się wyposażyliśmy na tym kontynencie we własny pojazd, przyszedł czas na zwrot wysłużonego, ale przecież cały czas jeżdżącego dla nas "peżocika" do Sącza. W międzyczasie samochód miał robione kilka razy serwisy; przed wyjazdem do Belgii, gdzie nam się wykazał przecież nieprawdopodobną użytecznością przy wyposażaniu pustego mieszkania, jeszcze specjalnie był zostawiony u mechanika na potrzeby "przyszłej" kontroli - żeby znaleźć potencjalne problemy i im zaradzić zanim miałyby szansę go unieruchomić. I wszystko było dobrze, do ostatnich kilometrów przed Gliwicami...
Zaczęło się jeszcze w niedzielę, kiedy mieliśmy auto posprzątać: okazało się, że tabliczkę na wjeździe na część uniwersyteckiego parkingu, mówiącą iż ten jest czynny od poniedziałku do piątku, w godzinach 7-22, należy traktować dosłownie - 206 znalazła się bowiem za zamkniętymi na kłódkę kratami. Sprzątanie zostało więc przesunięte na dzień kolejny, już w starym kraju. W poniedziałek rano, po tym jak i tak pomyliłem sobie dni tygodnia z wyjazdem, ruszyłem - u nas 130, przez Niemcy 140-150 km/h. Śniadanie w samochodzie, krótkie dotankowania gdzieś w kraju Goethego i pod Wrocławiem (znów się dałem wypuścić na stację BP i zdrowo przepłaciłem), potem deszczyk i... nagle silnik zdycha, obroty spadają, po oczach walą czerwone kontrolki. Stoję na poboczu, nic się nie dzieje - nie ma dymu, nic się nie pali. Tylko pod całym podwoziem pojawiają się oleiste plamy, a tylna klapa okazuje się być na tłusto uwalona z dołu do góry. Dosłownie z dołu, jak się okazuje. Przegrzałem staruszka? Nieco spanikowany sprawdzam, ale jest olej, jest - nawet nie bardzo gorący, ale cały czas obserwowałem wskaźnik, w tych 34°C - płyn chłodniczy. Ale cały silnik jest zalany. Po rozważaniach stwierdzam, co później potwierdzi wstępna analiza mechanika, że to prawdopodobnie gdzieś poszło paliwo. Tak czy siak po spanikowanym nieco telefonie do właścicielki okazuje się, że mamy mini casco z holowaniem do 100 km, czyli tylko trochę będę musiał dopłacić za zawiezienie auta do Wieliczki. Mechanik się zgodził na przyjęcie po nocy, więc jeszcze dziś dwieścieszóstka czeka na sprawdzenie i diagnozę.


No i tak: pozostaje się cieszyć, że nie gdzieś tutaj, z psem na pokładzie, albo napchana  po sufit rozmontowanymi półkami, tylko już w drodze powrotnej. Z drugiej strony łyso tak, bo przy kupionym bilecie powrotnym na środę rano nie miałem w zasadzie możliwości nic zrobić - po prostu jest zostawiona i czeka na swoją kolejkę pod warsztatem.


W związku ze sporadycznymi wpisami zastanawiałem się, co stanowi o różnicy - w USA jakoś nie mieliśmy problemu z pisaniem, czasami po dwa posty na raz, ciągle było coś nowego. No tak, ale do ostatniego tygodnia pobytu miało nas co zaskakiwać - jak nie stojąca w muszli klozetowej woda, to żółte linie środka jezdni, albo tablice rejestracyjne drukowane na kartce papieru za tylną szybą; zawsze było coś odmiennego. Tutaj jest inaczej, bardziej zwyczajnie - po europejsku. Nie mamy problemu z gniazdkami (ostatnia amerykańska wtyczka właśnie przechodzi do historii, razem ze starym telefonem Ewy), na ulicach nie ma aż takich różnic (przynajmniej formalnie). Nawet brzydka, zielona karta belgijskiego ID nie jest niczym ciekawym, poza kuriozalnie długim urzędowym okresem oczekiwania na nią, nie różni się niczym od naszego postkomunistycznego dowodu osobistego. Parę drobiazgów jak obowiązkowa wizyta policjanta po zmianie adresu czy śmieszna pojedyncza tablica rejestracyjna, można opisać raz na jakiś czas.
A na codzień Ewa pracuje, czasami narzeka, niszczy nas upał, podobno niespotykany w takim długim okresie w tym kraju, ale jednak specjalnie chyba dla nas obecny, ja szukam pracy, ciągle szukam mebli (może w tym miesiącu znów coś się uda dokupić). I tyle.

Więc co najwyżej kilka widoczków z miasta. Jak znajdę wenę w tym skwarze na pisanie o jakichś wyszukanych ciekawostkach, to będzie następny wpis.


Powyżej typowa uliczka starego miasta: wąska, zabudowana i tego lata mająca charakter piekarnika. Wiele mieszkań jest do wynajęcia na poddaszach: ilekroć wracam do domu cieszę się, że nie wybraliśmy żadnego z nich. Ewa mówi, że w "akademiku" (czyli domu noclegowym uniwersytetu) mieszkając na poddaszu, z oknami od południa, nawet czarny jak smoła student z Afryki stwierdził, że nie wytrzymuje.


W tą uliczkę kiedyś zawlokłem nas na wieczornym spacerze. Jest tak wąsko, że gdyby nie była zamknięta dla ruchu, to współczesny samochód mógłby się nie wyrobić na skrętach; budynki czasami miewają "przeskoki" pomiędzy kwartałami, które ciężko nawet określić jako zakręty. W tym wszystkim obecnie przed niemal każdą z nich - mała restauracyjka albo piwiarnio-winiarnia, wieczorami oblegana tłumnie.


Wracając z Polski dałem się wpuścić w maliny i przyjechałem do Namur autobusem, który wysadził mnie 3 km od domu, zamiast na dworcu. Na swoje usprawiedliwienie mam , że lotnisko w Charleroi jest w przebudowie jakowejś i przystanki, z których jechała poprzednio Ewa - nie działają. A automat tutejszych kolei sprzedaje bilety od stacji początkowej, więc nikt z przybywających na lotnisko nie ma pojęcia, skąd dokładnie - przede mną i za mną kilka osób odbyło tę samą trasę do kasy, która... sprzedawała bilety na wspomniany autobus. No, chociaż sobie zobaczyłem Jambes z Bouge.



W sumie te pitbulle w drzwiach sklepu mogłyby zniechęcać, gdyby nie cieszyły się... nie wiem, odpoczynkiem, słońcem czy jakimkolwiek ruchem powietrza na ulicy. Nie wyglądały na nieszczęśliwe, ale mimo wszystko im współczułem, wracając do domu z Hotel de Ville (czyli tutejszego urzędu miasta, a nie wiejskiej remizy jak mogłaby sugerować nazwa).


Belgijska policja używa koloru pomarańczowego do wyróżnienia się w tłumie. Tu: zabezpieczenie dorocznego walońskiego wyścigu kolarskiego. Nie czekałem na tych biednych zawodników, kręcących pedałami w 34° upale (asfalt pewnie koło 45°C).


Wszędzie autostradami, jak opowiada przez telefon Ewa. Owszem, chyba że akurat obwodnica Antwerpii praktycznie stoi, na wszystkich 5-6 pasach. Nie zdarza się to często, ale w godzinach tutejszego szczytu - drastyczny spadek tempa podróży murowany.








Lokalesi lubują się w ozdabianiu rond pomiędzy miejscowościami. W sumie pomysły miewają zabawne. A to gigantyczne czerwono-żółte kwiatki poruszane przez wiatr, a to bateryjki...
Jadąc do naszej behawiorystki (banalne 1,5 h w jedną stronę) mijamy przy skrzyżowaniu takie figurki:


Trzeba przyznać, że zwyczaj jest fajny.



Z dzisiejszego spaceru po sklepach, w tym ze starociami: za 20 8mm kamera Kodaka. Pewnie dalej tam leży, jakby ktoś reflektował.


Z poprzedniego treningu Moyry w szukaniu ludzi: tak, w środku jest nasz pies. Po zamknięciu klatki - odpoczywa, wbrew pierwszym obawom że będzie trzeba wzmocnić pręty po zdemolowaniu jej przez Potfurka.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Modowe zawirowania i impreza u pani ambasadorki.

Post zbiorczy na różne tematy

Szukania pracy ciąg dalszy