Tajine, czarne banany czyli coś na ząb



Ten śmieszny rondel z piramidką to tajine, co pewnie niektórzy wiedzą (albo byli w Maroku i w ogóle są "debeściaki"). Wraz z ofertą tutejszych sklepów trochę nam urozmaica wegetariańską zasadniczo dietę - bez warzyw z patelni (na oleju) i podobnych pomysłów, za to naukowo-dietetycznie z pieca, beztłuszczowo i tylko piekielnie długo...
Co ciekawe jako promocyjną ofertę znalazłem go w tutejszym Lidlu; "oryginalne" są znacznie droższe i szkoda mi było marnować walutę na taki dość egzotyczny i przypadkowy eksperyment, bez gwarancji powodzenia.

A poza tym próbujemy: na razie powoli, były czarne (no, nie zupełnie, ale błyskawicznie ciemniejące) banany, o nieco pomarańczowym miąższu i bardzo cieniutkiej skórce, z ulicznego stragano-sklepu z produktami afrykańskimi. Są jeszcze zielone, i takie małe - góra pół "naszego" na długość, pewnie 1/4 objętości, czekają na swoją kolejkę. Chociaż te małe były w Stanach, i chyba ostatecznie nie podeszły.
W ogóle chodząc ulicami sporo ciekawych sklepów i innych przybytków jest. Po drugiej stronie (koszmarnego) skwerku przy drodze jest restauracja afrykańska, w której patrząc po klienteli chyba faktycznie podają po afrykańsku. O tajskim sklepie z produktami azjatyckimi już wspominaliśmy, ja ostatnio znalazłem (otwarty również w niedzielę) sklep turecki, z całym mnóstwem ich specjałów i przypraw. Natomiast po drugiej stronie torów kolejowych mamy kilka sklepików właśnie z czarnego kontynentu, jeszcze dotychczas nie spenetrowanych dokładnie. Póki co jedynie pataty czyli słodkie ziemniaki zostały dodane do naszego menu, głównie jako element curry.


Z innej beczki: skrzyżowanie pod jednym z naszych pobliskich sklepów, na drodze nad rzekę (którą ostatnio nie chodzimy, ale to inna historia). Dokładnie tego nie widać, ale to klasyczne skrzyżowanie dwóch dróg, w zasadzie pod kątem prostym - tylko pasy i pierwszeństwa są kompletnie wymieszane, zgodnie z resztą z dominującymi kierunkami ruchu. Ulica "na wprost" patrząc na zdjęcie, i ta prawie niewidoczna w lewo, prowadzą albo przez odcinki ruchu lokalnego, albo ostro pod górkę w dzielnicę domków jednorodzinnych. No i stąd pomalowane paski jak widać. A z pasków i przepisów: bliskie spotkanie dwóch opli corsa, jedną czerwoną widać na zdjęciu i konieczność wizyty obu u blacharza.
W ogóle stwierdzam, że jazda bez kierunkowskazów i ostre hamowanie przed skrzyżowaniami albo przejściami dla pieszych są domeną tutejszych kierowców. Co do budowniczych dróg pierwszą specjalnością są z całą pewnością szerokie na 2 pasy ronda bez namalowanych linii, co wywołuje u kierowców poczucie pełnej swobody i jazdę od lewej do prawej bez sygnalizowania zamiarów. Ewa ciągle narzeka na kulturę tutejszego ruchu i unika kierownicy jak może, chociaż do Gent jakoś "służbowym" Yeti pojechała. Ja się chyba przyzwyczajam, nie takie rzeczy po Krakowie i Warsiawce się dzieją.
W ogóle drogi bez pasów są tutaj jakimś kuriozum, przynajmniej dla nas. Ostatnie tygodnie jeździliśmy przez Flandrię, czyli północną część kraju (tą, gdzie jest czyściej i przeważnie mówią po angielsku): to samo. Prowadzący nas na miejscówkę na zdjęcia Stefaan jechał sobie po bocznej drodze... radośnie środkiem. Linii nie było, znaczy środkowej. Oni jakoś tak mają, nieważne czy w środku miasta, czy gdzieś poza nim - drogi bywają często wąskie, więc komfortowa jazda przy krawędzi jest po prostu niewesoła.
Ale na rondach wkurzają, i już.

A, ciągle zapominam napisać o drugiej przywarze tutejszych posiadaczy uprawnień drogowych: mocnym hamowaniu przed skrzyżowaniami i przejściami dla pieszych. Ruch sam z siebie wydaje się tu może trochę bardziej dynamiczny od Polski, ale rozpędzanie się i gwałtowne deptanie po hamulcach bez wyraźnej potrzeby - bo można byłoby spokojniej zwolnić - jest jakimś nieatrakcyjnym standardem. Tylko wczoraj idąc do miasta kilka razy rodziły mi się wątpliwości, czy aby nadjeżdżający wprost na mnie samochód zostanie zatrzymany przez wpatrzonego w drogę kierownika. Jak dotychczas tak, ale zarówno przy przejściach dla pieszych, jak i przy skrzyżowaniach kiedy ja również jadę, takie zachowanie wzbudza obawy co do przyszłości wzajemnych potencjalnie bliskich kontaktów z takowym.


Na pocieszenie: automatyczna stacja benzynowa, gdzie jak w Stanach nie odchodzi się od dystrybutora (ma czytnik karty). Co ciekawe, przynajmniej w Namur najtańszą stacją jest Shell. Nawet taniej od Lukoila, nie mówiąc o innych. A różnice potrafią być po 10 i więcej centów, więc na pełnym baku dostrzegalne. Cóż, tak to jest jak się tankuje w litrach, nie galonach.
A stacja na pocieszenie, bo jeszcze ma na dytrybutorze "lajki":


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Modowe zawirowania i impreza u pani ambasadorki.

Post zbiorczy na różne tematy

Szukania pracy ciąg dalszy