O jedynej szybkiej czynności w Belgii, czyli jednak C5


Takie dziś przyniosła poczta. Zwyczajem belgijskim teraz muszę iść i zrobić sobie samemu drugą.

A było to tak: blisko trzy tygodnie temu, ciągle szukając samochodu, trafiłem na C5. Wprawdzie w pierniki za Brukselą, ale za to auto spełniało w końcu nasze oczekiwania: dobrze wyposażone, z akceptowalnym przebiegiem (który tu jest gwarantowany oficjalnym rejestrem), a przede wszystkim na znośnym silniku i z hydropneumatyką, która jest w gruncie rzeczy jedynym sensownym powodem kupowania tego  akurat Citroena. W innym przypadku ciekawszą ofertę używek mają tu na Mondeo, a biorąc pod uwagę częstotliwość występowania automatu - wspomniany poprzednio C4 Grand Picasso. Ale - wracając do ogłoszenia: Auto było dość drogie. Mimo wszystko na tyle mi sie podobało, że zapamiętałem je sobie. Była niedziela.
W poniedziałek cena znacząco spadła, więc we wtorek byliśmy na miejscu, oglądnęliśmy. I dowiedzielismy się dlaczego cena spadła. Obniżka była spowodowana podrapaniem, w ostatniej chwili przed sprzedażą, drzwi. Tragedii nie ma, uznalismy, że póki co może poczekać, naprawimy w Polsce.  Umówiliśmy się na zakup jak tylko sprzedający dopełni wszystkich formalności po swojej stronie. Tu należy dodać, ze umówiliśmy się ustnie. Żadnej zaliczki, żadnego papierka. Po prostu padło słowo "kupujemy".
Po tygodniu, przy braku potwierdzenia z ich strony (umówiliśmy się na e-mail), chociaż już ogłoszenie zgodnie z ustaleniami zdjęli z portali, dostałem SMS że gotowa jest kontrola techniczna. (Samochód używany przechodzi tu drobiazgową kontrolę przed sprzedażą, na koszt i ryzyko sprzedającego, a wynik kontroli jest obowiązkowym dokumentem dla kupca. Podobnie jak wyciąg z rejestru przebiegu.) Mieli przysłać mailem, nie przysłali... Na drugi dzień dzwoni ojciec dziewczyny, czy kupujemy auto! Lekko się zirytowałem, bo my wciąż czekalismy na dokumenty!  Papiery przyszły za pół godziny, potem brakujący car-pass z przebiegami. My tymczasem na szybko sprawdzamy procedury rejestracyjne i ubezpieczenie, które potrafi być tutaj bardzo drogie. W tym miejscu dziękujemy wszystkim zaangażowanym za pomoc w uzyskaniu zaświadczenia z PZU, bo bez niego byłoby jeszcze drożej.
Wreszcie po kilku dniach mieliśmy wszystko, ale nadal nie byliśmy pewni jak to będzie, bo auto jest zarejestrowane na dziadka, który zmarł. Wprawdzie facet twierdził że jest wykonawcą testamentu i ma prawo dysponować autem, ale my w ciąż mieliśmy obawy. Nawykli do polskich cwaniaczków i oszustów baliśmy się, czy historia z dziadkiem jest na pewno prawdziwa i czy wszystko faktycznie uda się załatwić. Mimo wszystko kupilismy walutę i czekając na przelew dopinaliśmy szczegóły, bo   sprzedający zaproponowali, przywieźć nam auto pod dom. Przyczyna banalna: tu obowiązuje identyczny jak w Stanach przepis, że właściciel sprzedając samochód zdejmuje tablice. Od momentu zakupu kupiec odpowiada za wszystko... nie mając nic!
Umówiliśmy się na środę na 16. Papiery jak i umowa, a raczej rachunek sprzedaży, były po niderlandzku, ale było tam tak niewiele zdań i tak typowe dla umowy, że nie mieliśmy z nią problemu. Na szybko sprawdziliśmy VIN, czy się zgadza, Ewa podpisała gdzie trzeba, ja dałem pieniądze... Belgowie pojechali, a my zostalismy z grafitowym, niezarejestrowanym C5 na miejscu postojowym.
Jako że było już późno (jak na godziny pracy urzędów), formalności zostały na dzień następny.

Najpierw trzeba wziąć formularz poświadczający sprzedaż i iść auto ubezpieczyć. Później się czeka...  I tyle - voila! Po zgłoszeniu w ubezpieczalni, tablica przychodzi pocztą następnego dnia, druczki z wyliczonymi podatkami w kolejne 2-3 tygodnie.
Jak zaznaczyłem - jedyna czynność, którą Belgowie robią niemal od ręki: rejestracja samochodu.


Wiem, brudny. Ale po pierwsze jeszcze nie jeździ, po drugie przyjechał do nas przez pół kraju (!), po trzecie wczoraj kapał oszczędny belgijski deszcz, który niczego nie myje, za to generuje takie śliczne zacieki.

Teraz jeszcze tylko dorobić tablicę. Tak, dobrze czytacie. Wyżej, tam gdzie pisałem, ze tablica przychodzi pocztą nie było błędu. Tablicę na przód trzeba sobie dorobić samodzielnie. Pozostało dokupić apteczkę (bo niby jest, ale raczej atrapa), i przeczytać instrukcję obsługi. To ostatnie jest niezbędne, żeby np. nie pogryźć się na wstępie z automatycznym hamulcem "ręcznym", z asystentem ruszania pod górkę. Takie tam ułatwienia życia...

Jeszcze nie wiemy jak będzie z przewożeniem Moyraka, ale coś się wymyśli.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Modowe zawirowania i impreza u pani ambasadorki.

Post zbiorczy na różne tematy

Szukania pracy ciąg dalszy