Moyra na komisariacie


Nie ma to jak owocna sobota w kraju, w którym podobno jest to jedyny dzień, kiedy można zrobić jakieś zakupy. O tym później, teraz o wyjeździe.

Zgodnie z ustaleniami sprzed dwóch tygodni ze Stefaanem (tak, dwa "a") czyli szefem ochotniczej grupy psów poszukiwawczych, pojechaliśmy na kolejne spotkanie. W cholerę daleko, drugi koniec kraju, czyli... godzina dwadzieścia po autostradach, 120 km. Belgia rekompensuje nam w ten sposób odległość, jaką musieliśmy pokonać w drodze tutaj. Wprawdzie przy braku autostrad czas przejazdu potrafi się znacząco wydłużyć, zwłaszcza we Flandrii która ma ograniczenie poza terenem zabudowanym do 70 km/h (sic!), albo na krętych i bardzo wąskich drogach ardeńskich, ale nadal odległości pozostają jak dla nas niewielkie. Czasami tylko można sobie pożartować ze wskazania GPS w USA "467 mil do następnego skrętu"; zarówno bowiem Stafaan jak i nasz trener Roger, byli i pracowali w Stanach.
Na miejscu byliśmy przed czasem, po chwili pojawili się wszyscy - łącznie ze Stefanie, która jest zaprzyjaźnioną z poszukiwaczami howavardzką behawiorystką. Początek dnia dla Moyry okazał się pracowity: przez całe przedpołudnie wcinała smaczki podawane a to przez nową trenerkę, a to przez Ewę, ucząc się przy tym obsługi nowej zabawki.



Nie obyło się oczywiście bez oszczekania Rogera, który nie tylko się na nią gapił, ale jeszcze zęby przy tym pokazywał. Potem była pierwsza trasa, po której "Petitte Terreur" została uznana za bardzo obiecującą. Oboje nie mieliśmy pojęcia gdzie się wykazała na pojedynczej ścieżce pomiędzy ogrodzeniami domów a krzakami, ale skoro trener tak mówi to pewnie ma rację. 
Później Roger tłumaczył, że była w pełni zaangażowana, skupiona, że pięknie pokazywała co i jak. Tyle tylko, że my jeszcze tego nie widzimy. Dla nas ona po prostu idzie przed siebie, jakby przypadkiem tam gdzie powinna. Ewa mówi, że zaczyna coś niecoś dostrzegać kiedy pojawia się więcej niż jedna opcja, ale to też nie zawsze.


Później pojechaliśmy z toną nasion z parkingowych lip zgarniętych na butach i psim podwoziu na drugą miejscówkę. Znaczy - na komisariat. Stefaan jest bowiem nie tylko mieszkańcem Holandii, w której płaci jeszcze wyższe podatki za samochód, ale też pracownikiem belgijskiej policji. Całkowicie logiczne.
Trening odbywał się więc w samym środku antwerpskiego portu, na lokalnym komisariacie. W miejscu, gdzie tygodniowo przewija sie około 1000 osób, kawałek dalej przeterminiwana żywność przerabiana jest na nawozy i nawet dla nas smród był stanowczo zbyt intrensywny. Obok jest punkt, gdzie weterynarze badają mięso, a wyspecjalizowani technicy sprawdzają czy w dostarczonym jedzeniu nie ma toksyn. Jednym słowem zapachowy nosopląs dla psa murowany. I w tych warunkach przyszło psom pracować. Moyra nie była typowana do ćwiczenia, ale nie było przeciwwskazań, więc czemu nie. Ale jako pierwsza poszła Maya. Szkolona od szczeniaka, z ogromnym doświadczeniem, napotkałaa trudność na podeście z desek. Podest nie był idealnie stabilny a do tego pomiędzy deskami było widać ziemię półtora metra niżej. Maya szła niepewnie. Ewa uśmiechnęła się pod nosem przypominając sobie Moyrackie psie przedszkole z przejściem po rozchwianej desce,  po huśtawce, ze wspinaniem się na wszystkie możliwe przeszkody. Po tym wszystkim taki podest dla Moyraka jest niczym. Inaczej było z żarem lejącym się z nieba. Na podest prowadziło wyjście z klimatyzowanego budynku. Zmiana temperatury, suchość powietrza, wiatr... i nagle zapach zachowuje się zupełnie inaczej. Ewa przeszła trasę ze wszystkimi psami, widziała co się dzieje. Przejście przez podwórko było krótkie, ale bardzo męczące. I łatwo było zgubić trop. Nawet Maya musiała zawrócić kawałek dalej na rozgrzanym (na szczęście nie ponad miarę) betonie. Mała pętla, odzyskanie tropu. Szybko, żeby pies nie musiał długo być na słońcu, bo czym dłużej przebywa w upale, tym bardziej jest zmęczony i tym trudniej mu działać. Tego słońca było może 5 minut, ale ów fragment trasy dłużył się jak wieczność.
Biorąc pod uwagę brak doświadczenia naszego psa w wykonywanych zadaniach poradziła sobie podobno doskonale: nie dała się zmylić przez szklane drzwi, przy których zgubił się zupełnie pudel (ano, jest poszukiwawczy pudel w grupie), Moyra po prostu podeszła i bardzo dobitnie dotknęła drzwi nosem, pokazując "tam". Przeszła bez cienia zawahania przez drewniany podest ze szczelinami, na którym łapy uginały się pod wszystkimi innymi psami a na koniec mając poszukiwaną osobę na podwyższeniu przed magazynem, bez zastanowienia poszła szukać schodów. To akurat przypisałbym złośliwie lenistwu naszego psa, gdyby nie fakt że to kolejna pułapka na pracujące zwierzaki w tym dniu, z którą nie każdy sobie łatwo poradził. Zaangażowanie Moyraka było tak duże, że zaczęła przeskakiwać przez kolejne barierki, ciągnąc Ewę za sobą. Przeskakiwać! I to był ten sam pies, który na szkoleniu kategorycznie odmawiał jakichkolwiek skoków przez ustawione bramki, omijając je zygzakiem choćby w pełnym biegu. 
Ja w tym czasie zrobiłem głupotę, zamiast iść z nimi i oglądać pracę Moyry (i zrobić jakieś foty) - sprzątałem samochód z tony przyklejonych do psiego kocyka nasion cholernej lipy. Ale przynajmniej nie przykleiło się do niej więcej w drodze powrotnej.

Najzabawniejsze było to, że ponieważ nie było planu, ze Moyrak będzie tropić, nie było dla niej przygotowanego śladu zapachowego. Roger poszedł do samochodu i szczypcami włożył do zamykanej czystej torebki... papierek po czekoladce, którą jadła Rita. Ślad dobry jak każdy inny.


Żeby doświadczone psy nie miały za łatwo, 9 letnia hovawartka dostała szczątki spalonego przez Rogera papierowego ręcznika, którym Rita wytarła ręce.
W pierwszym odruchy wycofała pychol "fuj! spalone!", ale to co wdychnęła ze spalenizną wystarczyło. Podjęłą trop.
Ostatecznie stanęło na tym, że jedynym problemem Moyraka jest nieufność do ludzi. Musimy ogarnąć ją w pół roku. Tym razem będziemy mieć pomoc speców: treningi z behawiorystką z prawdziwego zdarzenia, treningi w klubie hovkowym i szkolenie z tropienia. Trzymajcie kciuki, bo czeka nas mnóstwo pracy.


A z tymi zakupami jest tak: nie tylko, że sprawdzając na dziś (niedziela) godziny otwarcia sklepów znalazłem wiele czynnych, w tym większe markety spożywcze, ale i np. Decathlona (którego szukałem ze względu na potrzebę nabycia krzesełek turystycznych na nasze psie treningi - większość czasu to czekanie na swoją kolejkę, raport końcowy, itd). Mało tego - znalazłem nawet sklep całodobowy! No, to jest jeszcze do sprawdzenia, ale już opcja dokupienia w razie potrzeby brakujących składników obiadu w niedzielę wygląda lepiej, niż wstępnie się dowiedzieliśmy. Może jednak da się w tym kraju normalnie żyć. Tylko potrzebna będzie odpowiednio dobra pensja na zapłacenie podatków drogowych za coś z prawdziwym silnikiem.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Modowe zawirowania i impreza u pani ambasadorki.

Post zbiorczy na różne tematy

Szukania pracy ciąg dalszy