Gent

W niedzielę byłam na kursie walidacji przeciwciał w Gent. 
Pojechałyśmy razem z Ornellą, która biedula wynudziła się niesamowicie. Ja trochę też (większość z tych rzeczy nie była dla mnie żadną nowością), ale przynajmniej wiedziałam o czym jest mowa. Ornella jest słabsza w angielskim, a przede wszystkim jest chemiczką, więc o przeciwciałach wie naprawdę niewiele. Ale na kurs wysłał nas szef, więc nie było opcji "nie jadę".

Początkowo Ornella upierała się, żeby jechać pociągiem. Dopiero odległość uniwerku od dworca i konieczność wstawania przez 6 rano ją zniechęciły. Wtedy oświadczyła kategorycznie, że możemy jechać samochodem, ale ona nie prowadzi, bo o na w ogóle nie prowadzi więcej niż godzinę, a poza tym nie jeździ uczelnianymi samochodami. 
No dobra, przecież nie jest to problem. 
Dostała się nam... Skoda Yeti. Jak ją zobaczyłam, zaczęłam się śmiać. Jak nie Chevrolet to Skoda. Ornella jęknęła, że auto duże. No dobra, wyższe. Ale ani duże ani wysokie jak pomyślę o Mountaineerze. Co prawda ulice są tu wąskie, ale bez przesady. 

Dojechałyśmy przed czasem, ale chwilę nam zeszło w centrum z szukaniem parkingu. Ostatecznie parking był tuż obok, kosztował mnie całe 4 euro. (Mnie, bo głupia maszyna nie dawała rachunków). 
Później było już klasycznie: rejestracja, etykietka... 
Ta ostatnia jakaś taka dziwna. Moje nazwisko i belgijska flaga. 


Sam uniwerek robi wrażenie... Jak UJ. 
Stare mury, piękny ogród. W niczym nie przypomina L'UNamur z 1831 roku, na którym czuję się trochę jak na Purdue. Styl jest bardzo podobny, ale przynajmniej tu nikt nie udaje że to stara uczelnia. 



W ogóle całe Gent jest śliczne. Będzie się trzeba tam wybrać. Niestety tym razem zupełnie nie było czasu na fotki. Kurs był w nieklimatyzowanej sali, w okropnym upale, więc po wyjściu marzyłam tylko by wsiąść do auta i się schłodzić, a Ornella, żeby wrócić do domu. Dlatego zrobiłam jeszcze tylko dwa zdjęcia na dwie strony ulicy sprzed uniwersytetu i na razie to musi wystarczyć.






Samo szkolenie było całkiem nieźle pomyślane i dowiedziałam się kilku nowych rzeczy, (np tego, że do detekcji polipeptydów zdobrze zacząć od przeciwciał z królika, że wielbłądy wytwarzają bardzo ciekawe przeciwciała i ile kontroli wykonać w immunofluorescencji jeśli chciałabym publikować w Nature.)  
Jednak po tygodniowym szkoleniu u Larry'ego (w San Francisco) ciężko mnie zaskoczyć. 
Ale przynajmniej wszyscy mówili po angielsku. 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Modowe zawirowania i impreza u pani ambasadorki.

Post zbiorczy na różne tematy

Szukania pracy ciąg dalszy