Za 5 eurasów kup sobie obietnicę mandatu na 200

Póki co my vs. Hotel de Ville (czyli urząd miasta) 0:2. No, praktycznie 0:3, licząc wcześniejszą informację dla Ewy, że angielskie tłumaczenie aktu ślubu wystarczy żeby mnie tutaj zarejestrować na stały pobyt. Byliśmy razem, z apostille (taka śmieszna naklejka z pieczątką MSW), i okazuje się że nie wystarczy - to znaczy byłaby dobra, gdyby była na tłumaczeniu, a nie na oryginale. Nigdzie, ale to nigdzie nie ma informacji, że można tak zrobić - na stronach MSW wyraźnie jest mowa o dokumencie, nie tłumaczeniu. W ogóle jak ktoś nie wie, co to jest - leży. Więc: ani apostille na oryginale, ani angielskie przysięgłe tłumaczenie, ani jakiekolwiek tłumaczenie zrobione gdzieś indziej niż na miejscu i bez apostille, nie są ważne. Przyjmą, owszem, świadectwo z apostille, ale z tłumaczeniem na któryś z tutejszych języków urzędowych. Na szczęście stosunkowo (bo obawiałem się znacznie większej kwoty) tanio będzie zrobione; znaczy - zrobione już pewnie jest, od ręki, bo to tylko parę słów, ale do "uważnienia" potrzebna jest pieczątka z tutejszego sądu, a to może potrwać nawet tydzień. Za to za 5 euro zostałem zarejestrowany do stałego pobytu, więc jeśli do 3 miesięcy od przyjazdu nie dopełnię formalności z rejestracją, dostanę dwie stówy mandatu. Sam się podłożyłem cholernym gryzipiórkom.
A propos gryzipiórków: bo dziś nie odwiedził nas (co jest tu standardową procedurą i obowiązkiem) tutejszy policjant, w mieszkaniu. Miał być do 3 tygodni, niby jeszcze jakieś parę dni mu zostało... chyba. W każdym razie albo nie chce im się po 6 wieczór przychodzić, albo szukają kogoś znającego angielski specjalnie dla nas - bo na razie cisza. Może to i dobrze, do dziś nie przetłumaczyliśmy instrukcji wyposażenia mieszkania, więc nie wiemy do końca jak użyć domofonu do otwarcia drzwi. Czasami się udaje, przeważnie i tak jest łatwiej wyjść np. po list do poczciarza i nie kombinować z jednoczesnym uspokajaniem Moyry przy drzwiach w trakcie podpisywania.

Sobota: Ewa pewnie napisze o naszej wycieczce do Antwerpii, czyli tam i nazad, więc ja na dziś napiszę tylko, że robimy pranie. Jest łykend, prąd mamy 1/3 taniej, więc pralka leci drugą rundę, suszarka pierwszą, a trzecia czeka. A co.

Teraz będzie kilka fotek spacerowych, z komentarzami, jak za dawnych dobrych lafayeckich czasów.


Przy piekarni, na pierwszym skrzyżowaniu koło nas (w lewo z drzwi, gdyby ktoś na miejscu chciał szukać, rzecz jasna), jest taki oto automat do sprzedaży pieczywa. Jak sądzę należy wrzucić drobniaki, wcisnąc numerek i zabrać co jest za szybką za swoje pieniądze. Swoją drogą miło ze strony właścicieli, że przy sklepach otwartych do 6, góra 7 wieczór, i tych nocnych zaaprowizowanych głównie w piwo i drogie słodycze, przewidująco w ten ubogi, ale chyba potrzebny sposób poszerzają czasowo dostępność swojej oferty.
Inna sprawa że nie mając sklepu otwartego do 22 na osiedlu przestaliśmy łazić po nocy po "coś dobrego".


Przykład tutejszej architektury nadbrzeżnej, staromiejskiej, zaadaptowanej. Wyjątkowo w tym przypadku, jak dla mnie, całkiem ładnie, bo trzeba przyznać że budowanie na nowo ze starego jakoś autochtonom w mojej opinii laika nie idzie. Co rusz przerabiają stare kamienice na nowe budynki, które sądząc po zdjęciach z mieszkań na wynajem mają odświeżone w stylu naszych lat '90 fasady, ale remonty nie bardzo idą w parze ze zmianami wnętrz na lepsze. Czyli patrz narzekania na koszmarne, majtkoworóżowe łazienki i podobne koszmarki architektoniczne.


Gdzieś na spacerze z Moyrą, ulicę lub dwie nad nami, jeden z dość typowych dla tutejszego stylu domów. W sumie gdyby nie były rzeczywiście dość stare, można byłoby uznać je za koszmarki budowlane, ale tak to jakoś dają radę. Niestety w większości sprawiają wrażenie oprócz tego, że starych, to jeszcze raczej zaniedbanych, i to w brzydkim stylu.


Wieczór, więc słabo widać, ale na górnym pokładzie barki jest "garaż" z mazdą 3. W zasadzie wszystkie stojące przy nabrzeżu barki należą do jednej z 2 kategorii: złom (mniejsza) i mieszkalne, te drugie w różnym stanie, wielkości i wyposażeniu, ale zazwyczaj ze skrzynką pocztową przy trapie. Ciekawe, jakie mają adresy, swoją drogą. Jedna szczególnie nas irytuje w czasie spacerów, zawsze wieczorem mając włączony jakiś agregat i smrodząc niemożebnie klekoczącym dieslem po całym nabrzeżu.


A tu zakupy, półeczka z przyprawami w arabskim (głównie) sklepie pn. Euro Fruits, tylko jedna z kilku w sumie. Samego curry kilka (jeśli nie kilkanaście) odmian, do tego cała masa rzeczy których nie kojarzę nawet z nazwy. Cud mniód i orzeszki (dwie półki, aczkolwiek krótsze); albo jak dziś przyuważyłem - ziemne, orzeszki znaczy, w paczce ok. 50x40x40cm, za 37 euro. Wagi nie podali, nie ośmieliłem się dla zabawy ściągać z górnej półki. Na razie kupuję głównie duże puszki z fasolą, tortille w dużych paczkach, bulion do gotowania z szafranem, i parę innych śmiesznych drobiazgów.


Tylko skoczyć na sąsiednią ulicę może być w Namur trudne do wykonania. Pomiędzy domami uchwycony dystans, głównie pionowy, pomiędzy dwoma bezpośrednio sąsiadującymi ulicami. Co rusz jeśli wyjść poza stare miasto po naszej (znaczy ulicy, gdzie mieszkamy) stronie są takie widoczki, pomiędzy domami, albo na samych ulicach. Wiele z nich kończy się np. ostrymi schodami, albo trzeba wyjeżdżać na 2-ce, bo auto traci moc przez stromiznę. Przy tym uliczki potrafią być piekielnie strome, wąskie, a przy parkujących na poboczach samochodach jazda na krótkich odcinkach wymaga sporo uwagi.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Modowe zawirowania i impreza u pani ambasadorki.

Post zbiorczy na różne tematy

Szukania pracy ciąg dalszy