W oczekiwaniu na dzielnicowego

Od ponad trzech tygodni starałam sie dotrzec do domu przed 18, na wypadek odwiedzin dzielnicowego. Niestety ten się nie spieszył. Jest to dodatkowo irytujące, bo chciałam zgłosić zdarzenie z Moyrakiem i niepełnosprawnym chłopakiem a nieszczególnie chce mi sie latać na policję.
Właściwie to w ogóle mi się nie chce, ale jeśli następnym razem coś pójdzie bardziej pomyślnie dla Moyraka a mniej dla niepełnosprawnego chłopca, to będzie moje słowo przeciwko słowu jego matki. A nie wierzę, by dotrzymała słowa danego wspólnej sąsiadce od Kurczaka (znacy buldożka francuskiego o imieniu Poulet) i uznała, że tak się po prostu stało i nie ma sprawy.
Poza tym dzielnicowy jest nam potrzebny do potwierdzenia miejsca zamieszkania, żeby np zrobić nowe elektroniczne ID, a także w innych celach o których nawet jeszcze nie wiem, że potrzebuję poświadczenia adresu.

W końcu - dziś - dzielnicowy się pofatygował. Około 14. Uf, prawie 4 tygodnie mu to zajęło.
Moyrak oczywiście go obszczekał, ale podobno tylko trochę. Okazuje się, że założona obróżka i smycz oznacza dla psa, że my wszystko kontrolujemy i ma być jak jest. Trochę logiczne, na polu kiedy nie chcemy straszenia ludzi. piesa też ląduje na smyczy... Tak czy inaczej, dzielnicoy mial tylko moje dane, ale zapisał sobie i Joshuę i nie będzie łaził jak dostanie jego papiery. No i dobrze.

Uniwerek dość często korzysta z opcji "zapłać sobie za wyjazd/szkolenie a my ci oddamy". Owszem, jak już wypełnię druk, oddają w czasie poniżej miesiąca (właśnie wpłynęło prawie 400 eurasów) ale jak na razie papierologia na etapie przed wypełnieniem zajmuje tego czasu znacznie więcej. (Te 400 to zwrot za konferencję z marca, Trzeba było ustalić który druk, musiałam nauczyć się jak się za niego zabrać i tak dalej). Ważne, że oddali. Gorzej, bo jeszcze zanim oddali juz zapłaciłam za następne szkolenie (jadę za ydzień, a rozliczać będę po powrocie).

W temacie zwrotów kasy: Skończyła mi się cierpliwość do księgowej z hotelu, w którym nocowaliśmy z Joshuą i Maćkiem kiedy przyjechali.
Z jakiegoś powodu na mojej karcie kredytowej obciążenie pojawiło się dwa razy. Dobrze, że sprawdzam co jakiś czas, bo szkoda by było. Napisałam maila do hotelu - brak odpowiedzi. Dzwoniłam kilka razy. W końcu udało mi się dobić do kogoś kompetentnego. Ale kompetentna pani potrzebowała 3 dni, żeby sprawdzić, czy moje roszczenie jest zasadne. Oczywiście na sprawdzeniu się skończylo, żeby potwierdzić musiałam sama się do niej dobić. Potwierdziła i obiecała załawić zwrot i wysłać potwierdzenie mailem żebym wiedziała, ze sprawa jest załatwiona od razu. Minęły dwa tygodnie i ani potwierdzenia ani kasy. Ja rozumiem, belgijski czas na wszystko, ale do jasnej anielki to MOJE pieniądze, które ona zabrała niesłusznie! I co już w ogóle szokujące, ani raz nie powiedziała "przepraszam".
Uznałam, że wystarczy tego dobrego.
Karta była amerykańska, więc po prostu nasłałam na hotel swój bank. To trochę zmienia układ sił. Niech się teraz bankowi postawią.
A ja naprawdę chciałam być miła...

Przy okazji musiałam wysłać formularz do banku. W końcu wybrałam się na pocztę. I na tym etapie przydarzyło mi się coś, co rozbawiło mnie na resztę dnia.
Pan w okienku spojrzał na list i zaproponował mi, że może mi zrobić prepaidową kartę płatniczą.... którą będę mogła płacić USA! (Tu mają głównie Mastercard i Maestro, które juz w ogóle jest do niczego). A ja chwilę wcześniej dałam mu list do amerykańskiego banku a w ręce, czego widzieć nie mógł, trzymałam amerykańską kartę kredytową.
Grzecznie podziękowałam i powiedziałam, że nie potrzebuję, bo amerykańskich kart u mnie dostatek, za to chętnie dostałabym kartę belgijską, ale kredytową. (bo ich płatnicze są do bani - ale tego z uprzejmości już nie dodałam). Tego pan zaoferować mi oczywiście nie mógł. Ale obydwoje mieliśmy ubaw.
Później spotkałam znajomą, która mnie nie poznała, za to jej pies rzucił się na mnie - z nosem -wywąchiwać znany sobie, Moyracki zapach z mojego ubrania.

Zaczyna mi brakować muzyki. Tak naprawdę. nie wiem jak wytrzymałam przez rok w Polsce. Chyba podejście "to tymczasowe" wykasowało wszystkie moje potrzeby poza podstawowymi. Teraz zaczyna mnie nosić. Marzy mi sie sprzęt grający i płyty... które zostały w USA "bo zaraz wracamy". 
W pracy siedzę ze słuchawkami na uszach a youtube już wie co mi proponować do słuchania/oglądania. 

Na koniec jeszcze napiszę o belgijskim deszczu, gdyż należy od do zupełnie innego niż nasze deszcze gatunku. Deszcz klasyczny mieliśmy raz, chyba więcej niż miesiąc temu. Padało cały dzień i z normalną dla deszczu intensywnością. 
Zazwyczaj jednak deszcze belgijski jest inny. Oszczędny. Ponieważ nie ma za bardzo co spaść, a ewidentnie chce padać długo, opad wydzielany jest po odrobinie, w postaci śladowej wręcz mżawki, albo pokropi po trochę, ale za to co chwilę. Właściwie szkoda wyjmować parasola. 
Raz tylko deszcz zrobił dla mnie wyjątek. Akurat wracałam do domu z pracy, a w drodze spotkałam się z Joshuą i Moyrakiem. Dobrze, ze noszę okulary a nie szkła kontaktowe, bo wodę miałam nawet w oczach. Joshua zrobił zdjęcia, a później musiał zebrać wodę z podłogi. 












Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Modowe zawirowania i impreza u pani ambasadorki.

Post zbiorczy na różne tematy

Szukania pracy ciąg dalszy