Propriété privée


Tak się skończył nasz niedzielny spacer po okolicach wioski ze stowarzyszenia "najpiękniejszych w Walonii".

Wyjechaliśmy nie bardzo wcześnie, bo i trasa miała być krótka.
Zatrzymaliśmy się w małej, ale przeuroczej wiosce, Falaën i poszliśmy za szlakiem.



Do zaliczenia na początek: château-ferme, czyli taka tam stodoła ze strzelnicami. Jak u nas w XVII w. budowano obronne szlacheckie dwory, tak tutaj - bojowe zagrody. Zasadniczo tym się chyba najbardziej różni tutejsza okolica od pozostałości po dawnych mieszkańcach naszego kraju: bogactwem. Wioski, z murowanymi obejściami gospodarskimi sprzed kilkuset lat nadal stoją, podczas gdy nie tylko stodoły, ale i chałupy stawiane przez znacznie uboższych mieszkańców małopolski i innych regionów, dawno zamieniły się w próchno.



Początkowo trasa prowadziła przez wioskę i okoliczne pola, później - niestety - kawałek wzdłuż drogi. Nalezy dodać, że drogi krętej, wąskiej i bez pobocza, zatem oczy trzeba było mieć dookoła głowy. Miło ze strony kierowców, że większość przy tak wąskim pasku asfaltu zwalniała i omijała nas z większej odległości.


W końcu zeszliśmy w leśną ścieżkę. Nareszcie można było uzyc kijów do tego do czego zostały wyprodukowane, nie łojąc nimi w asfalt. Początkowo szlak był szeroki i zdatny również dla samochodów (chociaż nie wiem, czy wolno byłoby tam wjechać), ale później jakoś się zawęził.


Na trasie nie brakowało atrakcji. Tu - stary młyn wodny. Niestety z powodu pokrzyw po szyję nie udało się zaglądnąć do środka. Chyba szlak nie jest zbyt uczęszczany: tablica informowała iż zabezpieczony i przygotowany jako atrakcja turystyczna został w 2009 roku, ale na dziś poza czystym dachem i postawionym obok stolikiem, niewiele na to wskazuje. W Stanach śmialiśmy się, że na trasach wycieczkowych i w parkach narodowych spotkać można w zasadzie wyłącznie białych, ewentualnie azjatów; tutaj jak na razie - prawie nikogo. Zobaczymy, czy podobnie będzie kiedy wydostaniemy się już na pełnoprawne szlaki turystyczne.


Dalej też znalazło się trochę uroczej, lokalnej architektury - czasami nawet mieszkalnej.


Był młyn wodny, więc była i rzeka. Płytka, za to z wysokimi miejscami brzegami. Pewnie znalazłoby się w niej jakieś głębsze miesce, ale nasz hovawart nie ma duszy wodołaza i i tak do głebokiej nie wejdzie.


Za to w płytką wskoczy bez zastanowienia i z dziką radością.


Leśna trasa była bardzo urokliwa. Pogodę mielismy fantastyczną, nie całe 20C i pochmurno. Idealnie na długą przechadzkę. I w ogóle wszystko było idealnie aż do momentu kiedy przestalo być. Krążylismy chyba 20 minurt pomiędzy oznaczeniem szlaku (takim ze strzałką), droga zagrodzoną szlabanem i znakami jak na pierwszym zdjęciu a... pastwiskiem ogrodzonym drutem pod napięciem, które zajmowało cała resztę terenu. Drut biegł samym brzegiem rzeki bez pożliwości przejścia obok. W oddali widać stado krów a jeszcze dalej -  ruiny zamku.


Innej drogi nie było.
Ewa podsumowała "Gdybym wiedziała wczesniej nazwałabym bloga "druty kolczaste i pod napięciem" a nie "piwo i czekoladki""!
W Polsce to nie do pomyslenia, by grodzić lasy. Tu jest to zupełnie normalne. Ale żeby już na drugim wyjściu zastać zablokowaną trasę turystyczną, to w ogóle przegięcie.
Dopisuję do listy "co mnie tu wkurza".


Na zdjęciu oznaczenia belgijskich szlaków turystycznych: lepsze od amerykańskich, słabsze od naszych. Tabliczki są często małe i słabo widoczne, często na dłuższym odcinku nie mogliśmy spostrzec żadnej. Gorzej bo do dnia dzisiejszego, mimo intensywnych poszukiwań, nie jesteśmy w stanie znaleźć żadnej mapy turystycznej tych okolic. Ewa stwierdziła że może trzeba sprawdzić na niemieckim amazonie, oni powinni mieć Ardeny opracowane...

Pozostało zawrócić. Tyle pocieszenia, że mieliśmy jeszcze kawałek śliczną trasą wzdłuż strumienia.


Do ruin zamku, które mieliśmy minąć pod koniec trasy, podjechaliśmy samochodem.


Póżniej jeszcze raz przeszlismy przez Falaën.
Miejsce jest naprawdę tak neisamowite, że z chęcią rozważylibyśmy zakup... Bo szyld chyba odnosił się do  mieszkania a nie wystrzyżonego chow-chowa.


W okolicy chyba był rajd...



Wygląd oczywiście to tylko pozory: to oczywiście współczesne repliki Lotusa 7, czyli Caterhamy; ale za to był ich cały sznur! W tych okolicach to już tylko wisienka na torcie ciągle przelatujących obok nas motocykli, których całe watahy ciągnęły po wąskich tutejszych drogach korzystając z weekendu.

W trakcie powrotu do domu - pies padł i przespał całą jazdę. Długodystansowcem to ona z pewnością nie jest.
Następna wycieczka po kolejnych dwóch tygodniach, może będziemy mieli więcej szczęścia.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Modowe zawirowania i impreza u pani ambasadorki.

Post zbiorczy na różne tematy

Szukania pracy ciąg dalszy