Niewielka wioska w Galii

Zgodnie z obietnicą – kilka fotek z okolicy w zasadzie tylko bliskiej, jako że nadrzeczne Ardeny (czyli póki co naszą jedyną odwiedzoną okolicę dalszą) opisała Ewa, a poza tym przez ostatnie tygodnie głównie zajmowałem się rekonesansem okolicy w celach urządzeniowo-mieszkaniowych, oraz infiltracją sklepów, w szczególności spożywczych, pod kątem ochrony przed śmiercią głodową z racji niezrozumienia francuskich opisów na żarciu. No dobrze, śmierć nam nie groziła, ale znalezienie w lokalnym „warzywniaku” dużych tortilli w paczuszkach po 18 sztuk zostało odnotowane przez domowników.

Na początek park, czyli większa część mojego pierwszego dnia w Namur, w czasie oczekiwania na mieszkanie. Przekornie, jako że składa się poza uwiecznionym jeziorkiem i pozostałością jakiegoś mostu, raptem z dwóch nieco większych niż przydomowe trawników, nazwałem go Central Parkiem. Most z mojego punktu widzenia podlega dalszemu śledztwu, bo nie wiem co zacz. Z mieszkania mamy do niego ca. 20 min spaceru przez miasto, a tuż obok uniwersytet i wydział fizyki i chemii, więc odwiedzamy czasami późnym popołudniem, odbierając znużonego naukowca.


Drugi park, z którego już wcześniej były zdjęcia, to kawałek na wpół dzikiego terenu przy rue de l’Industrie, zwany przez nas „Zakrzówkiem” z racji pewnego podobieństwa do rzeczonego „psiego wybiegu” w Krakowie. Jak na razie, może nie licząc zachodnich stoków cytadeli, jest to największy kawałek zieleni po krótym możemy w miarę swobodnie z psem pobiegać, przy tym kilka minut samochodem (nie licząc popołudniowych korków) od mieszkania. Uprzedzając pytanie: nie odbiło nam jeszcze na tyle, żeby paruset metrów nie przejść, ale mając ograniczony czas – rano zanim zacznie się robić za gorąco, ewentualnie wieczorem przed zmrokiem, zazwyczaj – szkoda go na 20 min chodzenia chodnikami w jedną stronę.


Podobno z samej góry (gdzie jeszcze nie dotarliśmy, bo po pierwsze zazwyczaj jest gorąco, albo za wcześnie i nie ma czasu, albo za późno i robi się ciemno) widok na miasto i twierdzę jest doprawdy powalający - próbka z wstępnego podejścia ścieżką ostro pod górę:


Jest jeszcze park przy cytadeli, ale jak na razie tylko zahaczyliśmy jego część w drodze na górę, za pierwszym razem, i jakoś nie było okazji eksplorować. Jakby nie patrzeć na wielkość miasta, jest to jednak jego druga część; a poza tym i tak nie ma tam za bardzo miejsca i przyzwolenia dla Moyry na swobodne pogonie za piłeczkami i/ lub Belgami, więc jest średnio interesujący. Odbija się niestety tutejsza przypadłość terenowa: wszystko co jest zielone jest niedostępne, albo do kogoś należy i jest ogrodzone bez prawa wstępu.

A ja sobie zaczynam pomiędzy innymi zajęciami związanymi z odzyskanym po miesiącu dostępie do internetu, w końcu czytać coś o miejscu w którym się znaleźliśmy. I tak:



No, mapka może dokładnie nie oddaje naszego miejsca pobytu, aczkolwiek owszem – jesteśmy w historycznej Galii (nie żeby Rzymianie byli jakoś mocno precyzyjni w określeniu jej granic). Więc jakby coś, to możemy się powoływać na sąsiedztwo z Asterixem. Mniej więcej na nas, patrząc od północy, kończą się flamandzkie równiny, a zaczynają ardeńskie pagórki. Z tego z resztą powodu kraina ta była rozdeptywana dwukrotnie przez germańskich sąsiadów w obu ubiegłowiecznych wojnach, kiedy ci byli na tradycyjnej trasie wycieczkowej na południowy zachód. W 1914 twierdza uważana za niemożliwą do zdobycia, upadła po 3 dniach (sic!) walk. Faktycznie, mają chyba Walończycy wiele wspólnego z ziomkami mówiącymi tym samym językiem. Mam nadzieję znaleźć później mapki z drugiej wojny i jakoś je zgrać ze szlakami turystycznymi, może się uda coś odwiedzić ciekawego. Byłby jakiś pożytek z tego łażenia po pagórkach w górę i dół (do szczęśliwego powrotu na parking).

A tak poza tym to dostaliśmy od naszego MSZ potwierdzone świadectwo ślubu, więc może w końcu zostanę oficjalnie rezydentem Królestwa Belgii (jakby ktoś zapomniał, to my tu mamy monarchię). Póki co oznacza to, że powinienem się cieszyć, bo m.in. mogę w końcu dostać ubezpieczenie, do którego samo zgłoszenie w tym kraju miłośników papierków nie wystarcza.

Dla ciekawostki zaś zakończę moimi frytkami, drugimi i jak na razie chyba ostatnimi, bo walczyłem z nimi dłuższą chwilę (zamiast wejść do sklepu). Otóż bowiem (co, ja nie dam rady?) wziąłem sobie w ramach lunchu fryty z ulicznej "budki". "Frites grande, au (?) marche". Papierowa zwitka miała blisko pół metra, a frytów było nasypane na blisko 2/3 wysokości. Z przyczyn oczywistych obiadu już nie zjadłem...


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Modowe zawirowania i impreza u pani ambasadorki.

Post zbiorczy na różne tematy

Szukania pracy ciąg dalszy