Razem




Przyjechali w niedzielę w nocy. Joshua z Moyrą i drugim samochodem z masą rzeczy - mój brat.
Ponieważ mieszkania jeszcze nie było, wynajęłam pokoje w hotelu kawałek przed Namur.
Ja dojechałam wcześniej, z jedzeniem na kolację, bo w nocy restauracja hotelowa jest zamknięta. Zerkałam na mapę, kiedy przychodziły kolejne SMSy gdzie są, licząc ile jeszcze im zajmie droga. W pewnym momencie usłyszałam jakiś hałas i szczekanie psa. Takie niskie szczekanie dużego psa. Nijak nie wyglądało mi to na zbieg okoliczności, a raczej na komunikat "jesteśmy"! Wyglądnęłam przez okno: są!
Powitanie było entuzjastyczne do szaleństwa. Moyra najpierw mnie obwarczała, a kiedy poznała, rzuciła się do witania. Mąż musiał poczekać. No, może nie musiał, ale nie podjął rywalizacji o pierwszeństwo. W ogromie ekscytacji Moyrakowe pazury lądują gdzie popadnie i nie ma mowy o delikatności.

Rano pojechaliśmy do Namur. Rany, jak tu jest ślicznie! Wszędzie wokół wzgórza, wystające z nich skały. Naprawdę piękna jest ta okolica. Z centrum miasta tego wsyzstkiego nie widać.
Zaparkowaliśmy pod moją kamienicą na rue de Bruxelles. Rzeczy z auta Maćka wylądowały w dwieście szóstce, która zostaje z nami na chwilę. Oczywiście zawalone zostało wszystko poza siedzeniem kierowcy, a i  tak trochę rzeczy trzeba było zanieść do pokoju.
Maciek zgarnął czekoladki, które dla niego kupiłam i ruszył w drogę powrotną, Joshua zabrał Moyrę do Parku (do pokoju nie mógł z nią iść) a ja pobiegłam pokazać się w pracy. Mniej więcej tak to wyglądało, bo zaraz później pobiegłam podpisać umowę, do banku, a po załatwieniu formalności znów do biura nieruchomości.
Kilka słów na temat banku. Papierologia zawsze jest normą, założenie konta na depozyt chwilę zajęło. Później miły pracownik banku pokazał mi, jak zalogowac się do banku z komputera i jak ustawić stałe zlecenie zapłaty, zrobić przelew... Moja karta bankomatowa była w tym czasie w czytniku i tylko wstukiwałam pin i kolejne potwierdzenia w celu autoryzacji operacji.

Z Ellen - agentką  nieruchomości pojecałyśmy do mojego nowego mieszkania.
O, rany! Jazda po tym mieście nie przypomina mi nic, co bym znała do tej pory. Jak wyjaśniła Ellen, ruch skonstruowany jest tak, że nie da się przejechac z jednego końca miasta na drugi przez centrum. W ogóle po centrum prawie nie da się jeździć. Mnóstwo ulic jednokierunkowch zmusza kierowce, by wyjechał poza miasto i wjechał z powrotem od innej jego strony.
Efekt tego był taki, że po spisaniu stnów liczników, kiedy już dostałam klucze, Joshua z bagażami dojechał zaledwie moment przed tym, jak ja doszłam z Moyrą na miejsce. Zwyczajnie pogubił się na otaczających miasto rondach i dziwnie przebiegających ulicach.
O stylu jazdy tutejszych kierowców może on sam napisze. Ja mam za sobą tylko jedną krótka przejażdżke po materac.

Mieszkanie.
Pewnie chcielibyście fotki, a ja prawie ich nie mam, ale póki co fotografowałabym puste wnętrza. Zrobiłam tylko zdjęcie Moyrakowi jak kombinuje, żeby mieć cały swój teren (czyli w jej uznaniu
pewnie 1/4 Namur na oku.)






Niestety nie ma balkonu a okno w jej zasięgu się nie otwiera, więc z wystawianiem łba na zewnątrz będzie jej ciężko.

W pierwszej kolejności wybrałam się po materac. Nawet udało mi się trafic na miejsce (bez GPSa) i jakoś przekazać sprzedawcy prośbę, żeby mi wezwał taksówkę. A później poprosić taksówkarza, żeby pojechał przodem. To że trafiłam do sklepu nie znaczy że umiałabym z niego wrócić!
Jakieś 40 min później mieliśmy już na czym spać. Ale z sufitów w większości pomieszczeń strecazały kable.
Joshua wybrał się więc do hipermarketu. Najpierw przy pomocy SMSów ustaliliśmy co do jedzenia, później przyszła kolejna wiadomość "Jak się dostac na górę?" Jeśli czytaliście poprzednie wpisy to wiecie, że ja nie odkryłam faktu istnienia części przemysłowej w tym sklepie, a dopiero po fakcie została poinformowana o jej istnieniu. To mnie trochę tłumaczy: Joshua wiedział, że trzeba się dostać na górę, a i tak miał problem z wykombinowaniem jak. W końcu wrócił do domu. Zadowolony, bo będzie światło i wtedy uświadomiliśmy sobie, że przejściówki i żarówki nie wystarczą, bo nie ma na czym stanąć, żeby się dostać do sufitu!
Ostatecznie pożyczyliśmy jedno z krzeseł z mojego "akademika".
Niestety na chwilę obecną to koniec sukcesów. Sklep z uzywanymi meblami był zamknięty (nie jestem w stanie powiedziec dlaczego, według rozpiski powinno być otwarte).

Na chwilę obecną to by było tyle. Mam jeszcze jedno zdjęcie, dla taty. Niewtajemniczonym wyjaśnię, że chodzi o daaaawne czasy, kiedy prawie te same produkty sprzedawane były w  Polsce jako profesjonalna chemia czyszcząca. Obecnie są dostępne w sprzedaży indywidualnej. Jak widać również w Belgii, tylko nazwy mają dziwne. Ostatni po prawej ma nazwę prawie równie uroczą jak finezyjne niemieckie "Spiritusglassreiniger"











Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Modowe zawirowania i impreza u pani ambasadorki.

Post zbiorczy na różne tematy

Szukania pracy ciąg dalszy