Szukania lokum ciąg dalszy

Jak pisałam wczoraj, nastawiłam się na Namur, ewentualnie Jambes przy samej cytadeli. Właściwie, to jedyne rozpatrywane lokalizacje to okolice parku przy uniwersytecie i cytadela. 
Znalazłam jakieś 7 mieszkań spełniających moje kryteria, wysłałam maila napisanego przez Djona i wcale się nie zdziwiłam, kiedy zaczęły spływać odpowiedzi. 
Najpierw takie, że nie z psem. Później jedna, że ok i kiedy chcę zobaczyć mieszkanie. Umówiłam się na jutro na 15:30. 
Później jedna, którą uznałam za absolutnie nieakceptowalną: bez odpowiedzi na moje pytania, za to z listą oczekiwań: potwierdzenie dochodu, rozmowa telefoniczna... Uznałam, że różnice kulturowe nie tłumaczą takiego zachowania, więc odpisałam tylko, że moje zarobki są więcej niż wystarczające, ale wobec tak niegrzecznego traktowania za mieszkanie dziękuję, na rynku jest wiele innych ofert. 
A później przyszła Ornella i wywróciła moje poszukiwanie do góry nogami, twierdząc, że lepiej mieszka się na wsi, że dojazd nie jest daleki, że ona poleca Vedrin, że tam jest autostrada do Brukseli, że mogę poszukać domu lub fajnego mieszkania. I rzuciła mi linkiem do bardzo fajnego, w bardzo przyzwoitej cenie. 


Co prawda dojazd autobusem zajmie mi 30 min - z czego 13 zajmie droga na przystanek, ale przecież w końcu i tak kupimy samochód. 

Prawie nauczyłam się obsługiwać Windowsa, więc laptopa też nie będzie konieczności nosić... Może warto rozważyć? 

Ale z drugiej strony skoro mieszkanie na wsi, to czemu i dom? 
No i całe szukanie od nowa. Ale w moim zasięgu cenowym nie ma nic, co by mi się podobało. Droższe, owszem są. Z moimi zarobkami spokojnie się kwalifikuję, Joshua też przecież nie będzie siedział na tyłku, ale i tak mam obawy, żeby nie przestrzelić. Przecież mieszkanie trzeba jeszcze umeblować. 

I wtedy odpisała mi przemiła pani Lan Le. Odnośnie mieszkania przy uniwerku. Najpierw spytała o psa, a później podała adres i umówiła się na dziś na 20. 
Ponieważ w korespondencji używałam tłumacza google, przeprosiłam za zły francuski, a pani Le na to, że oni z mężem dobrze mówią po angielsku. 
Jak się później dowiedziałam, mąż pani Le robił postdoca z chemii w Nowym Jorku. Oglądanie mieszkania i rozmowa zajęły nam dobre pół godziny. 
Cudowni ludzie! Obiecali mi przysłać informacje gdzie kupić używane meble, gdzie jest dodatkowy targ w stylu wystawy garażowej... Oczywiście dotrzymali słowa. 
Powiedzieli też, że gdybym potrzebowała, to mogą na początek pożyczyć mi stół i krzesła. 
No i teraz mam zgryz. Standard mieszkania państwa Le, zwłaszcza łazienka jest mało idealny. Rzekłabym - porównywalny z naszym amerykańskim mieszkaniem. 
Powierzchnia jest ciut absurdalna: 124m2. - To akurat mnie nie martwi, ale do parku jest dobre 5 minut i tyle Moyra musiałaby się nauczyć wytrzymywać po wyjściu z domu. Jednak hovawart opróżniający pęcherz na chodniku nie znajdzie tyle tolerancji co york w analogicznej sytuacji. 
Z drugiej strony, gdyby przyszło mi spędzić w pracy kilkanaście godzin na długotrwałych eksperymentach, w przerwie spokojnie zdążę do domu i do parku na spacer. 
Z mieszkaniem za miastem może się to nie udać. 
Ale mieszkanie za miastem jest śliczne. I ma trawnik zaraz przy domu. I dużo wąskich uliczek na spacery na smyczy... A jakby udało się znaleźć dom z ogródkiem  to i piłkę będzie gdzie rzucać...


Jak mawia stare mądre przysłowie, mając nierozwiązywalny problem, należy się wyspać. Problem i tak zostanie, a przynajmniej człowiek wypocznie. 
Pochłonąwszy kanapkę z serem jabłkiem i majonezem na kolację (to akurat styl norweski) zbieram się do spania, a jutro może coś się wyjaśni. 

Aha! Aktywowałam kartę do bankomatu. I tu ciekawostka: Bankomat zaoferował mi angielski przy karcie amerykańskiej, ale przy lokalnej wyrozumiałość się kończy. Tylko francuski. 




Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Modowe zawirowania i impreza u pani ambasadorki.

Post zbiorczy na różne tematy

Szukania pracy ciąg dalszy