O spacerze po parku i sklepie z meblami. I o czarnym podpalanym hovawarcie.

Jak zaplanowałam tak zrobiłam. Wstałam skoro świt o 9:15, doprowadziłam się do stanu w którym można pokazać się ludziom i zebrałam się na zakupy. Najpierw targ. Już wiem, że najlepiej jest przyjść trochę później, wtedy są niższe ceny. 
No i były. Jak się okazało truskawki były tak przecenione, że niechcący kupiłam półtora kg zamiast pół. Nie wiem jak to się stało, nie zrozumiałam, potwierdziłam, a później nie zauważyłam. Choć siatka do której miły pan zapakował mi zakupy faktycznie wydawała się podejrzanie ciężka. 
No dobra. Dziś przez cały dzień będę jeść truskawki. 

Później wybrałam się do Bouge. Sklep z meblami faktycznie był tam, gdzie pan Le napisał że będzie. Tylko był zamknięty. W sobotę otwierają go od 14 do 18. Powrót do domu nie miał sensu, więc skoro już byłam w Bouge, postanowiłam wybrać się do parku, którym zachwycał się Félicien. 
Jakieś 30 minut później dotarłam do bramy.
Nareszcie!




Teren porównywalny chyba z krakowskim Zakrzówkiem. Może mniejszy, ale tak samo urozmaicony. Tylko bez betonowych alejek i ławeczek.
Niektóre drogi skaliste, czasem wąska ścieżka prowadzi tuż przy urwisku. W jednym miejscu na ścieżce aż pożałowałam,  że mam na nogach tenisówki. Podobno z północno-zachodniego kraja widok jest najlepszy, ale podejście nie jest z takich całkiem spacerowych.

Mimo to park mi się naprawdę spodobał. Miejsce jest po prostu urocze, zielone, pełne ptactwa. Super! Nagle pierwsze oglądane mieszkanie znów wróciło do rozważenia jako warte wynajęcia. 20 minut pieszo, oznacza 5 minut samochodem. Da się zrobić nawet 40 minut w parku bez wstawania tylko po to półtorej godziny wcześniej.


I kiedy tak łaziłam po parku, dość wysoko z resztą niżej, przez bramę przy parkingu weszli ludzie z psami. Ewidentnie na szkolenie. Obserwowałam chwilę jak mijają się z psami, jak podchodzą do siebie symulując powitanie... I zwłaszcza jeden pies w tym tłumie mocno mi się rzucił w oczy, choć maścią, ani sylwetką się nie wyróżniał. Hovawart! Tam był hovawart! I to czarny podpalany, a nie czarny, więc nie mogła to być Heidi! Czyli w Namur są przynajmniej dwa hovki.
(W Krakowie od czasu kiedy Korlat była szczeniakiem, mieszkając przy Zakrzówku, w Wieliczce, na Klinach i na Piaskach Nowych, pomimo wcale nierzadkich wizyt na Błoniach, spotkaliśmy dokładnie jednego hovka). 

Siedziałam na górze i obserwowałam co się dzieje na dole przez około 10 minut. Szkolenie było z podstawowego posłuszeństwa, więc to już nie dla nas grupa. Ale może będzie fajne towarzystwo do wspólnej zabawy?



W końcu opuściłam park i dotarłam do sklepu z używanymi meblami. Powróciły wspomnienia. Było dokładnie tak, jak w sklepie tego rodzaju w Lafayette. Tak samo pachniało, tak samo fajnie chodziło się pomiędzy rzeczami w poszukiwaniu tej jednej, która by się nadawała, która fajnie pasowałaby do mojego planu urządzenia mieszkania. Przeszłam jakieś 10% sklepu... i sklep się skończył. Belgia to nie Ameryka, a Namur to nie Lafayette. Nie wiem czy większe było zaskoczenie czy żal, że to już wszystko. Niestety na tej niewielkiej powierzchni nie znalazłam nic, co mogłoby mi się przydać. To znaczy, że mieszkanie będzie urządzone po szwedzku - z Ikei. Plan zakłada, że za dwa lata już nas tu nie będzie. 


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Modowe zawirowania i impreza u pani ambasadorki.

Post zbiorczy na różne tematy

Szukania pracy ciąg dalszy