Bonjour


Amerykański blog wyszedł chyba nieźle, bo jeszcze nie myślałam o pakowaniu się, a już kilka osób spytało, czy będziemy pisać. Dlatego i tym razem damy upust swojej grafomanii. Z tą jedną różnicą, że pisać będę od początku czyli od dziś. 

W Charleroi wylądowaliśmy przed 11. Miałam szczęście, moja torba pojawiła się na taśmie jako piąta, więc nie czekałam długo. Tym razem wiedziałam dokąd iść, a kiedy dotarłam na przystanek, akurat czekał autobus. 
W autobusie było sporo ludzi, przez chwilę zastanawiałam się jak utrzymać siebie i dwie torby na kółkach ale znalazło się miejsce siedzące. Miły starszy pan w kapeluszu z piórkiem zachęcił mnie, żebym usiadła. Pan mówił po angielsku z fajnym akcentem i czytał książkę, której tytułu nie zrozumiałam, ale kilka słów i ich pisownia nie pozostawiały wątpliwości, że jest po norwesku. 
Autobus zawiózł mnie na dworzec kolejowy, tylko po to, bym chwilę później, już pociągiem,  pociągiem znów minęła lotnisko jadąc w kierunku Namur. 

Już na lotnisku humor zepsuł mi dym papierosowy. Przypomniałam sobie do jakiej furii doprowadzali mnie palacze w tym mieście, kiedy byłam na rozmowach o pracę. Aż się zaczęłam zastanawiać, czy naprawdę chcę tu być. Ale wtedy przypomniałam sobie jaki fajny jest projekt nad którym będę pracować i od razu zrobiło mi się lepiej. 

O 13 dotarłam na mój nowy wydział. 
10 minut spaceru z walizkami po nierównych i wąskich chodnikach kosztowało mnie sporo wysiłku. Jak na obecne europejskie trendy w organizacji miast, Namur ma stanowczo za szerokie ulice. Za to "szerokie" na metr chodniki wyłożone są drobna kostką, na której ciągnięcie walizek powoduje, że nadgarstki błagają o litość. 
Anne-Catherine (moja szefowa) dała mi klucze do labu i do budynku (na dni wolne od pracy). Chyba miałam głupią minę, bo dopytała się, czy wszystko rozumiem. 
Jasne że zrozumiałam. Po prostu tak przywykłam do plastikowych kart, że te klucze wydały mi się czymś niemal niewłaściwym. 
No dobra, Amerykanie zostali przy czekach, Belgowie - przy kluczach. 

Dostałam też klucz do swojego pokoju.
Standard pokoju przypomina mi górskie schronisko, ale skojarzenie jest spowodowane głównie tym niepowtarzalnym stylem znajdujących się tu mebli. Przynajmniej jest duży i czysty. 
Co mnie dziwi - mam aneks kuchenny ale nie mam łazienki. Ta ostatnia jest wspólna. Ewidentnie  wszystkie pokoje z łazienkami są zajęte (mają taką samą cenę wynajmu). 
Stylistyka łazienki również kojarzy mi się z górkim schroniskiem, ale jest większa, jaśniejsza i czysta.


Sam pokoik zlokalizowany jest w kamienicy w centrum Namur, 5 minut od miejsca pracy. Mieszkam na trzecim piętrze, z okna mam widok na dachy. 
W okolicy 5 minut w drugą stronę znalazłam już japońską restaurację (nie panikuj, mężu, będę dzielna i nie przejem całej kasy, nawet cen jeszcze nie sprawdziłam, żeby mnie nie kusiło) i sklep z różnościami dla geeków. Do sklepu zaglądnęłam, ale nie znalazłam nic co by mi się teraz przydało. Oprócz tego jest dużo fajnych małych sklepików z ciuchami (i znów byłam dzielna).  

Z rzeczy organizacyjnych: podpisałam dziś dwie umowy o pracę. Dwie, bo do października finansuje mnie lab, dopiero później wchodzą pieniądze z grantu. (To właśnie problemy z finansowaniem opóźniły mój przylot o miesiąc.)  Dostałam adres mailowy (z błędem - wcięło im "r" w moim mieniu). Tak jak przypuszczałam, będę teraz Eve-Marguerite. (Obstawanie przy Ewa-Małgorzata się nie sprawdzi. Amerykańskie doświadczenie nauczyło mnie, że nawet "Ewa" trzeba wymawiać i pisać "Eva" inaczej zostanę Avą albo Iłą, w zależności czy ktoś słyszy i próbuje zapisać, czy  czyta moje imię. Nie będę katować Belgów Małgorzatą, bo też się mogą zemścić). 

Droga jednak dała mi się we znaki. Po podpisaniu umowy poszłam na lunch (na szczęście lokal blisko kampusu uniwersyteckiego ma menu po angielsku, bo dogadanie się jest niemożliwe, a wybór losowy przy alergii na kilka różnych składników pożywienia nie jest bezpieczną opcją). A później byłam już tak zmęczona, że zrobiłam tylko drobne zakupy i wróciłam do siebie. Znalezienie dużego sklepu, pralni, formalności związane z przyjazdem, ubezpieczeniem, konto w banku oraz pierwsze kontakty z pośrednictwem wynajmu mieszkań zostawiam sobie na juro. Teraz biorę się za francuski. 


Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Modowe zawirowania i impreza u pani ambasadorki.

Post zbiorczy na różne tematy

Szukania pracy ciąg dalszy