Stare nowe 125ccm w Belgii czyli powrót na prawie dwa kółka - spóźniony wpis Joshuy, który jakoś się nie opublikował.

 Na zakupach:


Ze względu na zmianę biura wydłuża mi się zasadniczo dojazd na roboty - dodatkowy przystanek metrem, a potem kolejny kawałek 10 czy 15min tramwajką, na którą trzeba jeszcze poczekać; w efekcie może mi to zająć i godzinę, albo dłużej. A to już zdecydowanie za dużo, żeby tak codziennie psy traktować - blisko 10h siedzenia bez uprawnień na siku.

Biorąc pod uwagę, że pogoda sporadycznie jedynie obejmuje takie sensacje jak śnieg i lód, a i deszcze częściej siąpią niż grubo leją, wszelkie rowery czy mopedy zdają się dobrym wyborem. Nie wiedzieć czemu jednak o ile rowerów trochę jeździ, nawet zimą, o tyle skuterów czy motocykli jest zaskakująco mało. Ale przecież można. No, to kupujemy.

Po wstępnych analizach, które zrobiłem jeszcze ze 2 czy 3 lata temu, wyszło mi że ze względu na kiepskie często drogi - zwłaszcza w mieście gdzie spotyka się i kostkę, i tory tramwajowe, i dzikie łaty nakładane garbami, a do tego liście, śmieci - dobrym pomysłem będzie trzykołowiec, stabilniejszy. Popularne są Piaggio MP3, ale tu trochę mnie odstraszyła elektronika zawieszenia i kosztowne naprawy, gdyby po kilku latach użytkowania coś jednak wyskoczyło. Zostają jakieś wynalazki koreańskie, coś chińskiego, no i Yamaha Tricity. 125ccm w Belgii nie wymaga przeglądów, jedynie przerejestrowania. Poszukiwania dały ostatecznie dość dobry efekt: 8-letni egzemplarz, stosunkowo tanio, z przebiegiem 4kkm - drugi właściciel kupił i woził na kamperze, jeżdżona sporadycznie. Tyle, że goła - bo nie potrzebował dodatków. Na zdjęciu powyżej jest tam z tyłu, bo oglądaliśmy halę garażową z samochodami z lat '30, które stanowią hobby Hansa.

No i wszystko byłoby ok, gdyby poczta nie zgubiła dokumentów... Podpisaliśmy umowę, z zapłatą przelewem - na umowie gość wpisał, że jakoś w styczniu, lutym - mimo że wstępnie planowałem wizytę z mechanikiem; ale uznaliśmy, że szkoda czasu i pieniędzy, skoro jest w takim stanie i przebiegu. Plan był taki, że zapłacę i dostanę dokumenty w kopercie, zarejestruję (tutaj właściciel zdejmuje tablicę z dniem sprzedaży, trzeba sobie zarejestrować i wrócić, albo wozić na lawecie - ze względu na koszty wolałem pominąć), w międzyczasie kupię wszystkie znalezione gadżety do jazdy w zimnie i deszczu, a potem tylko jedna wycieczka, montaż i powrót do domu. No i powrót niby był. Na lawecie.

Czyli: poczta zgubiła polecony, a Hans wyrzucił gdzieś potwierdzenie nadania. W ubezpieczalni dowiedziałem się, że on musi zgłosić na policji utratę dowodu rejestracyjnego, dopiero wtedy z tym ja na poczcie (bo tu się przerejestrowuje na poczcie) dostanę tablicę. Facet był tak miły, że uznał, że skoro już zawalił z tym kwitkiem, a i tak musi zawieźć na policję skuter, to już te 80km do nas jakoś zrobi i przywiezie. Ostatecznie dziś zmontowałem: wysoką szybę, bagażnik z płytą i kufer, mufki na kierownicę, i zimową osłonę na nogi:



Stylistycznie wolałbym coś z klasyki, kolekcjonersko jakiegoś zabytka, ostatecznie youngtimera, praktycznie prawdziwy motocykl... ale jest jak jest, skuter ma służyć na dojazdy do biura i szybkie powroty. Na tyle wystarczy. Teraz 3 dni czekania, bo poczta dopiero po takim czasie będzie widzieć w systemie policyjny raport, potem znów czekanie aż przyjdzie tablica. Ale jak już przykręcę, to wracam na dwa koła. No, trzy.


c.d.

Raport w końcu się pokazał, i chociaż jedna taka stara poczciara usiłowała za wszelką cenę robić kłopoty - w końcu Ewa ją przekonała (rzekomo miało brakować kopii drugiej strony starego dowodu rejestracyjnego) i dostałem dowód. Wizyta w ubezpieczalni, rejestracja do odbioru z poczty, tym razem nie zgubiona. Po 3 dniach w końcu mogłem pojechać. Jeszcze zimno jak diabli, bo nawet 3-4st rano, ale co tam - kurtka z zimową podpinką, byle tylko nie zapominać o kominiarce pod berecik.

Przez kilka pierwszych dni zdrowo świrowałem na drodze, ale ponieważ głównie czas wydłuża stanie na światłach, to i tak poniżej 35 minut zejść mi się nie udaje. Znaczy ostatnio raz, ale jechałem dopiero po 10 rano, więc drogi były już na wpół puste, a i tak cała różnica to było 5 minut. Czyli na spokojnie, środkiem albo bokami, bo większość ulic ma pas dla rowerów, przeważnie pusty albo prawie pusty, no i w zasadzie nawet policja nie zwraca uwagi na jednoślady mijające nim korki. Powoli robi się coraz cieplej, opanowałem już drogę (a w pierwszy dzień, jadąc z pamięci, zwiedziłem pewnie z ćwiartkę miasta...), i ogólnie jazda jest dość przyjemna. Spalanie jakieś 2,8 litra na setkę, czyli dziennie te swoje 30 km robię za niecałe 1€.

A, poczta doręczyła polecony z dokumentami. Poszedłem po niego jak na ścięcie, zakładając, że mnie jakaś kamera złapała, albo fotoradar uwiecznił jakieś radosne wyczyny w mieście; a tu niespodzianka - po miesiącu przyszły papiery. Kiedy już dawno jeździłem.


Tylko spacerów teraz mamy mniej...


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

I po kursie...

Przesilenie

Z pamiętnika bezrobotnej.